Rahul Dholakia od siedmiu lat nie nakręcił żadnego filmu. A zważywszy na fakt, że tym ostatnim była Lamhaa, pozbawiona choć krztyny sensu historia z konfliktem kaszmirskim w tle, w której Bipasha Basu jako ninja mścicielka w burce rączo skakała po dachach, posucha nie powinna dziwić. Do Raees podchodziłam więc z dużą dozą ostrożności, tym bardziej że sztandarowe blockbustery jego głównej gwiazdy w ostatnich latach, delikatnie mówiąc, nie należały do pierwszej ligi. Raees szczęśliwie stał się podwójnym odkupieniem – zarówno reżyserskim, jak i aktorskim (acz Sharukh już w ubiegłym roku miał na koncie dwie sensowne premiery, Fana i Dear Zindagi). Nie znaczy to, że mamy do czynienia z filmem szczególnie się wybijającym. Dostajemy jednak solidny rozrywkowiec, gdzie znajdziemy i romans, i akcję, jak też politykę, zemstę, intrygi, wątki społeczne i policyjno-przestępczą grę w kotka i myszkę oraz sporo piosenek – w tym zrealizowany wedle wszelkich prawideł item number z udziałem królowej kontrowersji Sunny Leone. Niekoniecznie znajdziemy za to realizm (choć historia jest luźno zainspirowana losami gudżarackiego gangstera Abdula Latifa, do czego twórcy nie kwapią się przyznać). Zatem jeśli ktoś oczekuje poważnego kina problemowego – lepiej niech poszuka innego seansu.
Sharukh Khan wciela się w Raeesa, gangstera o złotym sercu, który co prawda żyje na przekór prawu, ale swój honor ma. Choć mścić się potrafi okrutnie i bez mrugnięcia okiem, swój gang zaś trzyma twardą ręką, postępuje wedle zasad wpojonych przez mamę. Interesy to interesy i masz prawo je robić bez względu na religijne sentymenty, bylebyś tylko nikogo nie krzywdził. Jego biznes to przemyt alkoholu w Gudżaracie, gdzie panuje prohibicja.
To historia wdarcia się na szczyt i późniejszych konsekwencji wpływów i władzy. Akcja rozpoczyna się w latach 70., gdy bohater jest jeszcze chłopcem, ale już ma określony plan na przyszłość, bo nie chce żyć w biedzie i być poniżany. Metodycznie buduje swoje „imperium”, nie tylko przemocą, ale też umiejętnościami strategicznymi i błyskotliwymi pomysłami. Jednak jak to zawsze w takich przypadkach bywa, po drodze dorabia się wrogów. Na jego fałszywy krok czeka również policjant zdeterminowany, by położyć kres przestępczej karierze (kapitalny Nawazuddin Siddiqui, bawi się tą rolą, kradnąc każdą scenę ze swoim udziałem i zalicza najlepsze ekranowe wejście).
Jak już wspominałam, Dholakia nie pokazuje nam niczego nowego. Sięga po sprawdzoną formułę masali z lat 70. i 80. – gdzie często mieliśmy do czynienia z antybohaterem, który choć buntował się przeciwko regułom świata, to tym samym walczył o szerzej pojętą sprawiedliwość, przeciwstawiał się wyzyskowi, korupcji i nierównościom. Nieprzypadkowo w jednej ze scen na kinowym ekranie oglądamy Amitabha Bachchana w ikonicznej dla swojego wizerunku z tamtych czasów roli „młodego gniewnego”. A wspomniany item number to adekwatny cytat – oryginał tego remiksu pochodzi z Qurbani z 1980 (niestety, przeróbka to muzycznie słabiuchna, a i Sunny dzieli od Zeenat Aman przepaść, ale publiczności to raczej nie przeszkadza, sądząc po entuzjastycznych reakcjach na moim seansie).
Dholakia te wątki i motywy serwuje we współczesnym realizacyjnym wydaniu. Mamy więc sprawny montaż, dynamiczną pracę kamery, muzykę podkręcającą nastrój i efektowne potyczki ze zwolnieniami i przeciwnikami posyłanymi płynnym ciosem pięści w powietrze w klimacie południowych hirołsowców, widowiskową sekwencję ucieczki po dachach – i dla parkouru w gudżarackim wydaniu warto ten film zobaczyć na wielkim ekranie. Bohaterowie przerzucają się bon motami, nie szczędzą miażdżących spojrzeń, piosenki są udane (słyszmy w nich charakterystyczny chropawy wokal Arjita Singha, tego od Tum Hi Ho z Ashiqui 2). Szczególnie wyróżniają się melodyjna Zaalima, rytmiczna Udi Udi Jaye i liryczna Saanson Ke.
Brakuje tylko, by heroina (pakistańska aktorka Mahira Khan) pełniła więcej niż tylko dekoracyjną rolę, ale nie można mieć wszystkiego.
Widziałem już Nawazuddina w konfrontacji z dwoma innymi Khanami i za każdym razem wyjmował im filmy bez specjalnego wysiłku (no dobra, w „Kick” może nie bardzo, ale w „Bajrangi Bhaijaan” nakrył Salmana czapką i nawet się przy tym nie spocił). A w „Raees” jednak Szaruchan nie oddał prowadzenia – muszę mu to przyznać. Być może wynika to z faktu, że Nawazuddin gra postać w sumie mało sympatyczną – takiego małego, wrednego, skwaszonego służbistę, który nie ma w ogóle życia prywatnego (bo my o tym policjancie nic właściwie nie wiemy, ani razu nie widzimy go poza pracą!), tylko jest skupiony na tym, jak tu nabruździć innym. A nasz bohater to człowiek z charyzmą – jak trzeba, to przyłoży; jak trzeba, to stanie w obronie; jak trzeba, to za darmo jedzenie rozda. I nie tylko skacze po dachach, ale i do interesów ma łeb, cwaniak szpakami karmiony. Więc jak takiego nie lubić?
(SPOILER ALERT: Przyznaję się bez bicia, że jeszcze podczas napisów końcowych miałem nadzieję, że on jednak wstanie z tego piasku i pójdzie w swoją stronę. To by było bardzo w jego stylu)
Ale tak poza tym to jestem bardzo miło zaskoczony, jaki to w sumie przyzwoity film (a po nowym Karanie, po „Shivaay” – a w międzyczasie zhańbiliśmy się jeszcze obejrzeniem na Netfliksie „Bodyguarda” z Salmanem – bueeee! – widać to wyjątkowo jaskrawo). Wreszcie coś, co można obejrzeć bez poczucia żenady, że patrzy się na wyrób filmopodobny. Niespodzianka tym większa, że po grotesce pod tytułem „Lamhaa” (łomatko, jakie to niedobre było, a podobno na poważny temat, chłe chłe chłe) nie nastawiałem się na nic porządnego. I po raz kolejny potwierdza się zasada: zły SRK to dobry SRK. Powinien znacznie częściej grywać charyzmatycznych drani. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że Raees jest ojcem Dona. Bo choć konwencja obu historii jest trochę inna, panowie pasowaliby do siebie.
Świat się kończy. Kolejny film z Szaruchanem, który mi się podoba. No naprawdę.
Koniec świata. Krish wychwala SRK:D I mam to na piśmie;). I tak, też liczyłam na scenkę po napisach.
Prawda, że z policjanta paskudny służbista i w tym pojedynku kibicuje się nie stróżom prawa. Ale Nawaz nasyca tego małego drania taką dawką charyzmy, że po prostu rozkosz tego śliskiego gamonia oglądać. Podobna sztuka nie udała mu się w „Raman Raghav” – gdzie antypatyczność jego bohatera sprawia, że masz chęć wyłączyć film, choć odpychającą postać da się przecież pokazać, że w jakiś pokrętny sposób to fascynuje.
Ej, nie mow, Bodyguard byl zajebisty 😸
Bodyguard już w oryginale był średnio oglądalny, a bolly wersja skopała nawet końcówkę (tyle podejrzałam, bo byłam ciekawa, jak to zrobili – znaczy przewidywałam, co z tym zrobią pod publikę bolly i mnie nie ‚zawiedli’..)
Gwoli sprawiedliwości warto chyba też nadmienić, że Dholakia wyreżyserował także świetną ‚Parzanię’.