Dla kogoś zainteresowanego historią kina hindi Khoya Khoya Chand to niezwykła pozycja. To hołd dla ery wytwórni, nazywanej złotym wiekiem kinematografii, ówczesnych wielkich produkcji oraz gwiazd (co zresztą reżyser przyznawał w wywiadach). Pokrótce – film o rozkwitającym przemyśle filmowym.
Pokazując drogę aspirującej aktorki Nikhat (świetna Soha Ali Khan) do kariery, jej walkę o utrzymanie pozycji, relacje z reżyserem Zefarem (Shiney Ahuja), gwiazdorem Premem Kumarem (Rajat Kapoor), opowiada tak naprawdę o mechanizmach, które rządziły (i nadal zresztą rządzą) showbiznesowym światkiem.
Ma się przy tym smutne wrażenie, że pod pewnymi względami niewiele się zmieniło. Widzimy walkę twórców o wypływy i miejsca w box-office, niezbyt chwalebne obrazy gwiazd, bez skrupułów dyktujących warunki i wykorzystujących relacje zależności oraz powszechną hipokryzję– łatwo zapomnieć, kto komu jakie świństwo zrobił, gdy w interesie skonfliktowanych jest podjęcie współpracy.
Khoya Khoya Chand to jednak przede wszystkim opowieść łamigłówka, zbiór aluzji, odwołań do filmów i biografii wielkich gwiazd, zarówno aktorów, jak i reżyserów. Od drobiazgów –jak czołówka, kiedy plakat filmu pojawia się obok plakatu Mother India, a na okładkach branżowych pism poza nazwiskiem fikcyjnej Nikhat mowa o Helen, Dilipie Kumarze, braciach Kapoorach, po zdjęcia utrzymane stylistyce retro oraz genialną ścieżkę dźwiękową, brzmiącą jakby powstała w latach 50.i 60. (gdyby nie współczesna studyjna jakoś nagrań, ilustracja byłaby nie do odróżnienia). Pojawiają się również klasyczne utwory, a fragmenty kręconych filmów wywołują skojarzenia z konkretnymi dawnymi produkcjami. I wreszcie biografie bohaterów, w których łatwo się dopatrzeć elementów zaczerpniętych od rzeczywistych legend tamtego okresu.
Reżyser co prawda odżegnuje się od takiej interpretacji, ale trudno w postaci Zafara nie widzieć Guru Dutta. W Khoya Khoya Chand jednak, może dla zmyłki, a może by choć symbolicznie oddać jego talentowi należny hołd, twórcy pozwalają, by losy artysty potoczyły się inaczej. Samego Guru widzimy zresztą w jednej ze scen, a znających jego twórczość i historię z pewnością rozbawi kwestia, że gdyby nie Waheeda Rehman, powierzyłby rolę w swoim filmie Nikhat.
Nikhat zaś „pożyczyła” elementy biografii od kilku postaci, w tym Meeny Kumari i Madhubali.
Prem Kumar to po trosze Pradeep Kumar, a po trosze Raj Kapoor (zresztą… odtwarzający jego rolę aktor to Rajat Kapoor, aż się prosiło o aluzję do Włóczęgi)
W Ranvirze dopatrzeć się można Dilipa Kumara. Bezkompromisowy bengalski reżyser – Bimal Roy. I długo by jeszcze można szukać podobieństw.
Z tego, co jest największą siłą filmu, wynikają niestety pewne potknięcia. Nie zawsze spójne zdają się zachowania bohaterów – jakby scenarzyści, budując postacie w oparciu o kilka wzorów, gubili ich charakter. Reżyser skupia się na showbiznesowej machinie, pokazywaniu większej całości, a nie jednostek, więc momentami trudno o zaangażowanie emocjonalne, a scenariusz wydaje się chaotyczny, sposób konstruowania opowieści zaś rwany. Epizodyczną konstrukcję miał inny film Mishry, Hazaaron Khwaishein Aisi. W Tysiącu pragnieńjednak taki zabieg się bronił. Tu może dystansować widza. Ale pomimo tych słabości, dla miłośnika dawnego kina hindi, film jest znakomitą opowieścią z kluczem, zrealizowaną z zachwycającą dbałością o detal.