Nau do gyarah – czyli „Dziewięć, dwa, jedenaście” można w jakimś sensie nazwać rodzinnym przedsięwzięciem rodziny Anandów. Bo to film ze studia Navketan – założonego przez Deva i jego dwóch braci, w którym Dev wystąpił z małżonką, Kalpaną Katrik (dla niej to był ostatni występ w karierze, później się wycofała i zajęła dziećmi), a na fotelu reżysera zasiadł Vijay Anand, czyli najmłodszy z Anandów. Był to reżyserski debiut Vijaya. Tak ważne w historii indyjskiego przemysłu jego filmy, jak Guide, Jewel Thief czy Johnny Meera Naam, jeszcze trochę czekały na realizację…
Dev gra Madana, beztroskiego mieszkańca Delhi, który jest wyrzucany z kolejnych mieszkań, bo nie płaci czynszu. Traci właśnie kolejne lokum i wpada z wizytą do przyjaciela. Ten grzecznościowo odbiera pocztę Madana. Pośród przeterminowanych listów jest pewna bardzo wyjątkowa wiadomość. Okazuje się, że wuj chłopaka zmienił swój testament i spadek, który pierwotnie zapisał innemu krewniakowi, scedował na Madana. Spadek to posiadłość warta dziewięć lakhów i zdeponowane w banku dodatkowe dwa lakhy. 9 plus 2 daje jedenaście.
Uradowany młodzian przedstawia list wuja jako poręczenie i pożycza pieniądze na wysłużoną, ale wciąż sprawną półciężarówkę. Z Delhi poprzez Fatepuh Sikri i Agrę rusza do Mumbaju. Po drodze jednak odkryje na pace pasażera na gapę – sikhijskiego młodzieńca, który przedstawia się jako Sardar Nihal Singh. Ale wszyscy widzimy, że ma rysy Kalpany Kartik…
Madan odkrywa, że chłopak ma szkatułkę pełną klejnotów i bierze go za złodziejaszka… ale że ten jest zabawny, i gotów dzielić z nim jedzenie, wydatki na paliwo, oraz zmieniać go za kierownicą, z chęcią przystaje na towarzystwo, nie wnikając w zatargi nowego kumpla z prawem. Szybko jednak się okazuje, że kumpel to tak naprawdę… kumpela. W drodze para zaprzyjaźnia się coraz bardziej. W końcu docierają do Bombaju i sprawy tam nie wyglądają wcale dobrze. Majątek jest w rękach bratanka, który miał zostać wydziedziczony, a adwokat wuja twierdzi, że jego klient w istocie wspominał o zmianie testamentu, ale w końcu z tego zrezygnował. Madan podejrzewa jakiś szwindel i postanawia się zatrudnić w majątku, by sprawę wybadać. Akurat poszukują zarządcy. Jest tylko jeden warunek – kandydat musi być żonaty, bo poprzedni pracownik zwiał ze służącą.
I nietrudno zgadnąć, kto wesprze go w inwigilacji majątku jako fałszywa małżonka…
Do tej pory mieliśmy do czynienia z kinem w konwencji komediowej, ale nagle następuje zwrot i dostajemy thriller curry noir z podłymi spiskowcami, upadłymi kobietami i ludźmi o niskich pobudkach.
Co się stało z wujem? Jaki cel mieli jego wrogowie? A poza tym, kim jest ta niezwykła dziewczyna, która udawała sikhijskiego chłopaka?
Intryga, jak to bywa z curry noir, jest nieco naiwna, ale nie nią film stoi. Duet Deva i Kalpany jest wyśmienity. Byli trzy lata po ślubie, a w ich wymianie spojrzeń wciąż przeskakują iskry. Jest między nimi niezwykła chemia i cudownie się ogląda ich narastającą zażyłość i pogłębiające się porozumienie. Kupuje się ich postaci od razu. Nie mówiąc o żarcie, jaki kryje się w tym, że prawdziwa małżonka Deva w filmie udaje jego małżonkę fałszywą. Oczywiście z tym fabularnym twistem wiąże się mnóstwo zabawnych sytuacji – jak konieczność dzielenia wspólnego pokoju – skutkiem czego Madan spędza noce w wannie.
Jest tu nieco debiutanckich poślizgów, choć po latach trudno ocenić, ile z nich to rzeczywiste błędy, a ile wynika z utraconych kawałków taśmy. Są jednak sceny, które sugerują nam, że mamy do czynienia z reżyserem, o jakim nieraz jeszcze usłyszymy. Finał jest totalnie odjechany – ma taki oniryczny, lunatyczny klimat, kojarzący się nieco z ekspresjonizmem. A do tego jest genialna sekwencja rozgrywająca się w czasie rzeczywistym. Pięć minut. Pięć minut tykających zegarów, które potęgują napięcie, i pięć minut świetnej operatorskiej roboty.
Nau do gyarah to sztandarowa produkcja Navketan Films. Takimi właśnie zasłynęli. I choć rola Deva Ananda to typowy dla jego emploi uwodzicielski zawadiaka, w połączeniu z zawadiackością postaci Kalpany, daje to wybuchowy efekt.