Indyjskie niezależne kino poświęcone kwestiom związków/zależności międzykastowych czy relacjom pan-służąca to zwykle dramaty wybitnie ciężkiego kalibru. Tymczasem pokazywany podczas 34. Warszawskiego Festiwalu Filmowego Sir, fabularny debiut reżyserki i scenarzystki Roheny Gery, poprowadzony jest w zupełnie odmiennej tonacji niż choćby głośne przed kilkoma laty Fandry Mangulego.
Gera zrealizowała wcześniej dobrze oceniany dowcipny dokument What’s Love Got to Do with It, w którym przyglądała się spostrzeżeniom na temat miłości, małżeństwa i tradycji młodych ludzi przymierzających się do ślubu i ich uwikłaniu w rodzinne i społeczne oczekiwania.
Również w Sir pobrzmiewają te wątki.
Ratna (Tillotama Shome w kolejnym już interesującym projekcie) to młoda wdowa, która przyjechała ze wsi do miasta, by pracować. Ratna chce dać młodszej siostrze to, czego sama nie miała: wykształcenie. Bo wykształcenie, a co za nim idzie – szansa godziwego zarobkowania – to furtka do wolności i niezależności. Ratna doskonale rozumie ich wartość, bo odkąd opuściła dom teściów, by nie być dla nich „kolejną gębą do wykarmienia”, nareszcie ma względną swobodę.
Co prawda jest „tylko” pomocą domową – ale w mieście społeczne więzy nie ograniczają jej tak jak na wsi, gdzie czekałoby ją tylko pełne zakazów życie wdowy, która nie ma już przed sobą przyszłości innej niż niezawadzanie rodzinie zmarłego małżonka. Świetnie ilustruje to motyw bransoletek, które Ratna w Mumbaju z radością nosi, ale gdy tylko jedzie na wieś (co robi rzadko i niechętnie), skrzętnie je chowa.
Ratna pracuje dla Ashwina (Vivek Gomber), syna zamożnego dewelopera, który pomaga prowadzić rodzinną firmę. Właśnie tuż przed ślubem (impreza zaplanowana, goście zaproszeni) rozstał się z narzeczoną, z jej winy. Stopniowo reżyserka odsłania przed nami relację Ashwina i Ratny, w której na gruncie wzajemnego szacunku i empatii, zaczyna wyrastać coś więcej… Ale nie należy oczekiwać konwencjonalnej opowieści o Kopciuszku czy w ogóle romansu. Albo dusznej, niepokojącej atmosfery z segmentu Lust stories zrealizowanego przez Zoyę Akhtar.
Mieszkanie będące miejscem akcji nie stwarza klaustrofobicznego napięcia – to przestronny, urządzony ze smakiem apartament z imponującym widokiem na Bandrę – a bohaterka często podziwia miejski pejzaż z dachu wieżowca, jakby napawając się wolnością. Ratna zajmuje w tym apartamencie ciasną klitkę, ale to bardziej sygnał usankcjonowanych ekonomicznych nierówności niż próba pokazania jej zależności i poniżenia. Bo Sir przewrotnie i wbrew tytułowi jest opowieścią o niej. O kobiecie, która potrafi odnaleźć wolność i niezależność, poznaje własną wartość i nade wszystko – nie jest ofiarą oraz nie pozwala zrobić z siebie ofiary. To ona podejmuje decyzje i dyktuje warunki.
Pomimo dzielących ją i pracodawcę szczebli drabiny społecznej i klasowej – nie wchodzi w rolę zahukanej, nieśmiałej prostej wiejskiej dziewczyny. Potrafi partnersko rozmawiać z nim o życiu czy komunikować, że naruszył jakieś granice.
Co ciekawe, Ahswin nie jest tu pokazany jako ktoś, komu pozycja społeczna zapewnia wolność. A wręcz przeciwnie. Pozornie żyje niezależnym życiem, którego wielu mogłoby mu pozazdrościć, ale głównie spełnia oczekiwania rodziny, zamiast robić to, czego naprawdę pragnie. Widzi tymczasem, jak Ratna podejmuje kolejne próby zmiany swojej sytuacji, sięga wyżej, nie poddając się, gdy ktoś próbuje pokazać jej „jej miejsce”. Jako silna jawi się też jej przyjaciółka (Geetanjali Kulkarni, pamiętna oskarżycielka z Court) – zgrabnie prezentuje tę postać scena, gdy młodemu znajomemu, który pożyczył jej skuter i dowcipkuje, że dobrze, że nie rozbiła maszyny, odcina się bez oporów, że jeździ dłużej niż on żyje.
Sir w zupełnie naturalny i bezpretensjonalny sposób osiąga efekt, nad którym usilnie i z różnym skutkiem stara się pracować mainstream – angażującego filmu o zwykłym życiu zwykłych ludzi. Nie mówi hermetycznym językiem arthouse’u, nie jest realistyczną, quasi-dokumentalną kroniką z życia nakręconą rozedrganą kamerą w ponurych barwach i nastojach. Choć posługuje się uproszczeniami i sprzedaje nadmiernie gładkie rozwiązania, nie wpada w melodramatyczne pułapki. I zdecydowanie warto w taki sposób wywracać utarte schematy – nie wtłaczając bohaterki z podobną historią w rolę wiecznie poniżanej, eksploatowanej ofiary. To krzepiąca, dająca nadzieję opowieść, nakreślona z delikatnością, humorem, rozegrana głównie dialogami i niedopowiedzeniami, bez oczywistego finału. Gdzieś między kinem festiwalowym a tym środka.
A w tle Mumbaj, odmalowany pięknie, ale bez pocztówkowych migawek z głównych turystycznych atrakcji. Z wieżowcami, korkami, ulicznym hałasem, oddechem, który daje wybrzeże, ulicznymi targowiskami i hałaśliwym, barwnym świętowaniem Ganeśćaturthi.