Bombay Talkies pomyślany został jako hołd złożony kinu – w roku jego premiery, 2013, obchodzono stulecie indyjskiego przemysłu filmowego. Jednak obraz nie jest portretem minionych czasów (co mógłby sugerować tytuł – tak wszak nazywała się jedna z większych wytwórni Złotej Ery), nie skupia się na dawnych sławach ani nie demaskuje współczesnego oblicza gwiazdorskiego światka. Nie opowiada również o Phalkem i jego Rajy Harishchandrze czy innych podobnych Dadasahebowi wizjonerach, którzy na zawsze zapisali się w historii.
Skupia się na nas, widzach. Na tym, jak bardzo kino jest obecne w codziennym życiu – choć może niekoniecznie zdajemy sobie z tego sprawę.
Film ma konstrukcję nowelową i składają się na niego cztery niepowiązane historie połączone tym wspólnym motywem, rozegranym w mniej bądź bardziej wyrazisty sposób.
Do projektu zaproszono czwórkę popularnych współczesnych reżyserów reprezentujących odmienne style i wrażliwość: Karana Johara, Dibakara Banerjee, Zoyę Akhtar i Anuraga Kashyapa. I choć jak to zwykle w przypadku takich „antologii” poziom poszczególnych części nie jest wyrównany, całość stanowi zaskakująco świeży i intrygujący głos, jak również zróżnicowany obraz współczesnego indyjskiego społeczeństwa.
Otwiera Ajeeb Dastaan Hai Yeh Karana Johara – z tytułem zaczerpniętym z piosenki wykonywanej przez Latę Mangeshkar w filmie z 1960 roku. Utwór pojawia się zresztą w nowelce, śpiewa go dziewczynka żebrząca na wiadukcie kolejowym.
Przedziwna to historia, jak się zaczęła i jak skończy? Do jakiego celu nas zawiedzie? Nikt tego nie wie – słyszmy i obserwujemy poranek dobrze sytuowanej małżeńskiej pary Deva i Gayatri (Randeep Hooda i Rani Mukherji). Oboje przygotowują się do wyjścia do pracy. Zachowują się automatycznie, rutynowo. On sprawia wrażenie nieco szorstkiego w obyciu, wycofanego. Chłodno żegna się z Gayatri, ona wydaje się rozczarowana, jakby oczekiwała jakiegoś czulszego gestu, ale nic nie mówi. Starannie nakłada makijaż i uśmiecha się, jakby z przymusem, do swojego odbicia w lustrze. W tej parze, ich wzajemnej relacji, ascetyczności eleganckiego mieszkania kryje się fałsz. Pomoże go odsłonić Avinash (Saqib Saleem), niepokorny chłopak, który dołącza jako stażysta do redakcji, gdzie pracuje Gayatri. Skonfrontuje on Deva z niewygodną prawdą.
Kino pojawia się tu najbardziej marginalnie. Pasją Deva są stare piosenki hindi i w swoim gabinecie ma ogromną kolekcję płyt i staroświeckich plakatów (jako fanka tamtego okresu poczułam ogromną wieź z bohaterem – te same fotosy wiszą na moich ścianach). Za sprawą muzyki mężczyzna znajdzie nić porozumienia z Avinashem, z którym na pozór nic go nie łączy: należą do innych pokoleń, inne są ich doświadczenia i temperamenty. Zaczną rozmawiać o dawnych utworach, a motywem przewodnim będzie kolejny klasyk w wykonaniu Magheshkar, Lag Jaa Gale z Woh Kaun Thi. Okaże się, że wycofany Dev pod osłoną chłodu i obcesowości skrywa wrażliwość, muzyka za niego wyraża tłumione emocje. A teksty klasycznych utworów okażą się adekwatnym komentarzem rzeczywistości.
Pierwsza nowela jest co prawda najsłabszym punktem zestawu, ale wyróżnia się na plus w twórczości Karana Johara. Reżyser pozostał zaskakująco powściągliwy i nie uderzył w najrzewniejsze nuty. A dramaturgiczne uproszczenia można złożyć na karb krótkiej formy. Wreszcie też w poważny sposób podjął kwestię homoseksualizmu, nie uciekając do farsowego sztafażu wyprodukowanej przez siebie Dostany. I znakomicie wsparła go obsada – nadając swoim bohaterom psychologicznej wiarygodności oraz wyrażając pełne spektrum emocjonalnego napięcia.
Również Dibakar Banerjee w Star zaskakuje. Odchodzi od tak częstego w swoich filmach mrocznego świata zbrodni i opowiada zaskakująco lekką i ciepłą historię o małych radościach, adaptację opowiadania Patol Babu, Film Star Satyajita Raya. Nawazuddin Siddiqui wciela się w ojca prostej rodziny – drobnego przedsiębiorcę z teatralną przeszłością, z trudem wiążącego koniec z końcem. Pewnego dnia, wracając z bezowocnej rozmowy o pracę, natyka się na plan filmowy. Przypadkowo zostaje statystą – i do „zagrania” ma scenę z popularną gwiazdą. Nieznaczący epizod nagle urasta do rangi nadzwyczajnej sprawy, wnoszącej nieco światła do szarej codzienności. Pozwala bohaterowi również na gorzką refleksję nad sobą – na uświadomienia sobie, że czasem trzeba o siebie zawalczyć, a on może poszedł w życiu na zbyt wiele kompromisów. Ale nigdy nie jest za późno na odnoszenie małych zwycięstw.
W przewrotny sposób jego doświadczenie stania się częścią ekranowej opowieści samo przeistoczy się w pełnoprawną opowieść, gdy będzie relacjonował przygodę chorej córeczce. Działa przy tym wyłącznie magia obrazu – bo narracja ojca to popis mima. A gdy widzimy rozpromienioną twarz dziewczynki, przypominamy sobie o eskapistycznej funkcji kina – takiego które w najpierwotnej formie dostarczyć miało nieskrępowanej rozrywki i zadziwienia. Przywołać uśmiech, nawet gdy życie nie niekoniecznie skłaniało do śmiechu.
Dibakar w subtelny sposób przypomina o umowności języka ekranu. W realistyczną narrację wplata elementy odrealnione. Od detali – takich jak samica emu, którą bohater hoduje w ciasnym miejskim mieszkaniu, po scenę, gdy – na poły naprawdę, a na poły w wyobraźni – rozmawia z dawnym mistrzem z czasów teatralnych (popularny w latach 80. i 90. Sadashiv Amrapurkar).
Zoya Akhtar w Sheila ki Jawani (znów tytuł zapożyczony z piosenki) jest błyskotliwie przewrotna. I choć ta historia wydaje się stosunkowo niewinna, więcej tu pikanterii i niegrzeczności niż w noweli Johara. Słyszymy najpierw o dziecięcych marzeniach. Ktoś chce być Spidermanem, ktoś prawnikiem, ktoś sławną tenisistką. A dziecko będące bohaterem tej nowelki pragnie zostać tancerką Sheilą – w jaką Katrina Kaif wcielała się w klipie z Tees Maar Khan. Problem w tym, że dziecko jest dwunastoletnim chłopcem… który nie mógłby podjąć nawet kariery tancerza, a co dopiero liczyć na akceptację tak nieszablonowej ścieżki kariery, bo ojciec (Ranvir Shorey) widzi go tylko i wyłącznie jako nową gwiazdę futbolu. I nie dla jego latorośli niemęskie fanaberie. A kiedy pewnego dnia Vicky, umalowany, przebrany w fatałaszki i biżuterię mamy, pląsa ku uciesze siostry w rytm filmowego przeboju (Aaaj ki Raat), ojciec wpada w furię. Oczywiście w pierwszym rzędzie obrywa się filmom – bo w mniemaniu rodzica to za ich sprawą syn ma głowę napakowaną bzdurami.
W cudownie odrealnionej sekwencji chłopcu – niczym dobra wróżka z Kopciuszka – objawi się idolka, Katrina Kaif, ze szlachetnym przesłaniem. Mówi, że marzenia są najważniejsze i musimy je realizować, ale też przestrzega, że niektóre z nich lepiej ukryć przed światem, bo ten może ich nie zrozumieć i wykpić.
Akhtar rozgrywa tę opowieść w lekkiej komediowej konwencji, a dziecięcy bohaterowie pomagają w utrzymaniu żartobliwego dystansu. Jednak pod tą prześmiewczą maską ewidentne są pytania o męskość i kobiecość, o wyrażanie swojej tożsamości i reakcję społeczną, gdy granice płci są zatarte lub niejednoznaczne. Pokazuje też rodzicielską niesprawiedliwość w traktowaniu potrzeb synów i córek. Ojciec chętnie poświęca wszelkie środki, by wspierać rozwój syna (choć niekoniecznie w zakresach, na których dziecku by zależało), z kolei córka musi się pogodzić z tym, że jej potrzeby będą rozpatrywane w drugiej kolejności. Szczególnie że też niekoniecznie „przystoją” dziewczynce. Córka prosi o pieniądze na opłacenie wycieczki szkolnej w ramach projektu naukowego, który ojciec dyskredytuje jako nieistotny. Futbolowe treningi Vicky’ego to duży wydatek i jego siostra musi się z tym pogodzić. A w ramach rekompensaty dostaje… lalkę (która, podśmiewa się Akhtar, bardziej cieszy Vicky’ego).
Finał Sheili, rozegrany w bardzo słusznej sprawie, jest również odpowiednio przewrotny. Obok nowelki Banerjee’ego – dla mnie najciekawszy segment zestawu.
Mówią, że w zróżnicowanych kulturowo Indiach, są tylko trzy wspólne dla wszystkich świętości: krykiet, rodzina i kino. O tych dwóch ostatnich przypomina Anurag Kashyap w noweli zatytułowanej Murabba. Reżyser stawia na rozrywkową konwencję, delikatnie podszytą satyrą. Opowiada o misji, z jaką schorowany ojciec wysyła posłusznego syna Vijaya (Vineet Kumar Singh). Otóż, jak wykłada pierworodnemu, jest jeden jedyny sposób, by podratować jego zdrowie. Vijay musi ofiarować Amitabhowi Bachchanowi domową murabbę. A właściwie skłonić wielkiego Amitabha, by tylko spróbował smakołyku, bo nadgryzioną resztkę Vijay musi przywieźć do domu jako remedium na rodzicielskie przypadłości. Ojciec nie prosi o rzecz w swoim mniemaniu niemożliwą; sam wyświadczył podobną przysługę dziadkowi Vijaya – acz wtedy chodziło o Dilipa Kumara. Król Tragedii wedle rodzinnej legendy zanurzył palec w miodzie, który zapewnił dziadkowi długie życie.
Vijay bez szemrania przyjmuje zadanie, mimo całej jego absurdalności. Nie ma się przecież nad czym zastanawiać, rodzicielskie życzenie, to rodzicielskie życzenie. Sen z powiek spędza mu tylko fakt, jak je zrealizuje. Nie marnując czasu, wsiada w pociąg z Allahabadu do Mumbaju i rusza do gwiazdorskiej rezydencji. Oczywiście otoczonej murem nie do sforsowania i strzeżonej przez nieprzejednanych ochroniarzy.
Takich jak Vijay (swoją droga, kolejny ukłon wobec miłośników dawnego kina: kilku klasycznych bohaterów Big B nosiło to imię) jest tu wielu. Cierpliwie czekają, a nuż los się do nich uśmiechnie i zobaczą idola – choćby przez chwilę. A wokół nich kręcą się przedsiębiorczy drobni cwaniacy, sprzedający przekąski, oferujący pamiątki, możliwość sfotografowania się z kartonową podobizną gwiazdora czy chętne do wspólnego pozowania sobowtóry.
Kashyap jak zwykle świetnie pokazuje tętniący życiem Mumbaj, inny od turystycznych pocztówek, oraz galerię barwnych, charakterystycznych postaci.
Misja Vijaya przybierze dość nieoczekiwany obrót, a kpiarskim finałem reżyser przestrzega przed naiwną wiarą w magiczne środki oraz cudowne ozdrowienia. Jak też podśmiewa się z form, jakie potrafi przybrać fanowskie uwielbienie.
Na deser dostajemy wyjątkowo wdzięczną piosenkę napisową. Długa, wyjęta z niej sekwencja z licznymi gwiazdorskimi cameo promowała zresztą film. Ale prawdziwa niespodzianka czeka przed wejściami współczesnych idoli – to wiązanka scen będąca elementarzem klasyki kina hindi i niezapomnianych bohaterów jego przeszłości.
Największa siła tego hołdu leży w prostocie pomysłu. Gdyby się zastanowić, każdy z nas ma pewnie w zanadrzu historię, która pasowałaby do tego zbioru – o filmach i bohaterach ekranu, którzy na nas wpłynęli, ukształtowali nas, bądź zwyczajnie dostarczyli radości, uniesień i wzruszeń. Niejedno marzenie o przyszłym zawodzie ukształtowały pierwsze doświadczenia z kinem – jak w przypadku małego Vicky’ego.
A dla mnie kino indyjskie właśnie stało się przyczynkiem wielu podróżniczych (i nie tylko anegdot).
Podobnie jak bohater Nawazuddina mogę opowiadać (choć zdolności mimicznych mi nie starczy), jak to z gapia awansowałam na statystkę w, a jakże, indyjskim filmie, idole zaś byli tuż-tuż. A ile historyjek wiąże się z muzyką… Choćby szczególnie pozostała mi w pamięci scenka, gdy, nie do końca świadoma, w jak znamienitym towarzystwie jestem, opowiadałam z entuzjazmem o swoich najdawniejszych idolach następcom maharadźy i mahrani Karauli i podśpiewywałam – za Rajem Kapoorem – Phir Phi Dil Hai Hindustani.
Bombay Talkies przywołuje w pamięci takie osobiste doświadczenia, przez film zaczyna żyć nowym, pozaekranowym życiem. Magia kina działa po raz kolejny.
To co piszesz o uproszczeniach w nowelce Karana ja mogę odnieść dokładnie do Zojowej. I dla mnie ona była najbardziej rozczarowująca, bo miałam poczucie, że w ramach (słusznej) ‚walki ze stereotypami’ ‚jechała też stereotypami’.
I najbardziej mnie urzekła Anuragowa nowelka.
Nadal też mi się marzy konkretna ‚rozpiska’ tego segmentu z fragmentami dawnych filmów (znaczy kto i z jakiego filmu).
ta,w tej mitycznej wolnej chwili będzie to trzeba roztrzaskać:). Najgorsza jest ta śwaidomość, że ja te filmy widziałam, ale nie pamiętam, który to był:D
Bardzo się cieszę że trafiłam na tego bloga :)
Od dawna chciałabym się zapoznać ze starymi filmami i z największą przyjemnością potraktuję ten blog jako przewodnik z perłami do obejrzenia :)
Zapraszam:). Choć niewiele klasyków na razie opisałam. Zawsze dużo zaległości, i w kinie dawniejszym i współczesnym:D
No, nareszcie mogę się jakoś merytorycznie wpisać! Dziękuję.
Więc uczucia mam takie jak gdyby mieszane. Bo niby mi się podobało, a może jednak nie wszystko i nie do końca.
Po kolei: nowelka Karana to chyba najlepsze, co mu się przytrafiło w jego reżyserskiej karierze. Choć niestety nadal jest to komplement z gatunku „jak na garbatego trzyma się całkiem prosto”. Mocno naciągany wydał mi się wątek stażysty, który na chama spoufala się ze starszą od siebie wiekiem, stażem i stopniem koleżanką z pracy. No i niestety cały wątek męża jest do bólu przewidywalny. Nie mogę powiedzieć, ślicznie chłopcy odegrali to homoerotyczne napięcie między nimi, ale żeby powiało przy tym jakąś świeżością? Hmm, chyba nie. Może za jakieś dziesięć, dwadzieścia lat Karan nauczy się kręcić filmy, które nie są przewidywalne od początku do końca, ale na razie znacznie bardziej ciekaw jestem, jak on sobie poradzi jako bad guy w „Bombay Velvet” Kashyapa. Ale to jakby inny temat.
Dibakar Banerjee. Dla mnie ta nowelka to bezdyskusyjnie numer jeden w całym zbiorze. Koniec, kropka. A scena z Nawazuddinem opowiadającym dziecku historię statystowania na planie to wisienka na torcie. Tylko czemu on wyrzucił na końcu tę kartkę z numerem telefonu, to nie mam, prawdę mówiąc, pojęcia. Odrobinka pustego melodramatyzmu się w tym kryła jednak.
Zoya Akhtar. Na początku obawiałem się, że to będzie powtórka z „Billy’ego Elliotta”, ale na szczęście tak nie było. Tylko szkoda, że nowelka kończy się akurat w momencie, w którym powinna się tak naprawdę na serio zacząć. Zresztą był chyba kiedyś nawet film o facecie, którego w dzieciństwie obsadzali w filmach jako dziewczynkę, prawda? „Pankh” się bodajże nazywał.
Anurag Kashyap. I tu mam problem. Bo ta historia zaczyna się i kończy jak humoreska, a pośrodku jest Przejmujący Do Bólu Dramat. Który zresztą ze sceny na scenę obchodził mnie coraz mniej (może dlatego, że wszystkie próby dostania się do domu Bachchana były tak samo jałowe i bezskuteczne). Mam czemuś wrażenie, że mistrzunio Kashyap z filmu na film oddala się jakoś ode mnie coraz bardziej (choć po nieudanej „Dziewczynie w żółtych butach” i koszmarnie nudnych „Gangach Wasseypuru” udało mu się wgnieść mnie w fotel potwornością „Ugly”, więc może jeszcze jest nadzieja). Zasadniczo to spłynęła po mnie ta nowelka, chyba nawet bardziej niż ta karanowa. A nie tego się spodziewałem, nie tego.
No i towarzyszy mi cały czas pytanie, na które natrafiłem już w paru recenzjach. A co właściwie te cztery, nieprawdaż, głęboko słuszne historyjki miały wspólnego z setną rocznicą narodzin kinematografii w Indiach? Bo sama piosenka przy napisach końcowych (do połowy znakomita, potem nie do wytrzymania) to chyba ciut za mało.
Ja poszłam tym kluczem – mamy kino te sto lat, pokażmy, jak nam się zrosło z codziennością. I w pełni pomysł kupuję – z przyczyn w tekście objaśnionych:D. Tym bardziej, że kwestia ludzie a kino w Indiach wydaje mi się mocno żywa (w końcu nieraz opowiadałam, jak to temat kinowy (czy krykietowy) mi w rozmaitych sytuacjach zaskarbiał przyjaciół czy pomoc w jakieś kwestii:)). I to żywa w drobiazgach właśnie. Komu kogo się udało spotkać, kto czyim idolem. I wiem, że nie takie rzeczy, jak Vijay nieboraczek próbujący się dostać do rezydencji Bachchana się zdarzają. Ja tu nie miałam wcale poczucia wielkiego dramatycznego dramatu – a ciąg dalszy humoreski. ot, kolejny nieogarnięty troll. A nie takie ja już wyczyny trolli subkontynentalnych widziałam czy były mi zrelacjonowane;).
Maratczycy zrobili za sprawą „Harishchandrachi Factory” przykrego psikusa – oto parę lat przed obchodami powstał film, który na stulecie kina byłby jak znalazł:). W sumie ucieszyłam się, że BT to nie kolejne „Khoya khoya chand” – czyli zbiór cytatów i przymrużeń oka. Ani opowieść z dziejów BT – choć taką chciałabym kiedyś obejrzeć:).
W pierwszej nowelce nie ruszyło mnie specjalnie, że młokos się spoufala ze starszą koleżanką. Bywa. Ale nie do końca rozumiałam Avinasha i jego motywy. O co on gra. Czy wbija się w tę relację dla zgrywy, czy powodują nim szczere emocje, czy to jakaś forma odegrania się na ojcu… Niby trudno miał chłopak, i niepokorny, ale nie do końca przekonał mnie obraz takiego, nie wiem jak to określić, polującego drapieżnika.
I owszem, kwestia męża potoczyła się przewidywalnie, ale wiele jeszcze takich wątków w indyjskim kinie nie widziałam. Jak już poważnie, to zwykle w wysokie tony problematyki społecznej, jak u Onira. A tu podobała mi się w jakiejś mierze zwyczajność. Ot, małżeństwo z dobrej dzielnicy. Ładni, ładnie żyją, ładna praca. I taki kłopocik.
„Mamy kino te sto lat, pokażmy, jak nam się zrosło z codziennością” – no, zasadniczo fajnie, ale wic w tym, że taki film mógłby powstać równie dobrze i bez rocznicy, w absolutnie dowolnym momencie. Nie mówiąc już o tym, że np. w nowelce Karana związek z kinem jest wyłącznie pretekstowy i właściwie mogłoby go nie być (swoją drogą, Karan załapał się chyba na ostatni dzwonek i teraz wątków homoerotycznych w kinie hindi dłuuuuugo nie zobaczymy). Po prostu nie trafił do mnie ten pomysł, wydaje mi się bardzo na siłę powiązany ze stuleciem kinematografii, głównie za sprawą dorobionej na siłę końcowej piosenki, ta zaś pasuje do całości jak pięść do oka. Najpierw mamy cztery smętne historyjki jak z jakiegoś cholernego parallel cinema, po czym nagle niczym diabełek z pudełka wyskakują radosne przebitki ze starych masalowych filmów i cameosy bollywoodzkich gwiazd, w dodatku dobranych według jakiegoś przedziwnego klucza (gdzie Salman? gdzie Hrithik?).
Co do humoreski – cóż, dowcip rzecz subiektywna, jednego bawi, drugiego nie. Sceny kolejnych upokorzeń tego chłopaka jakoś nie sprawiały na mnie wrażenia rac humoru, ale też może dlatego, że mi by się zwyczajnie nie chciało sterczeć pod czyimś domem, więc niespecjalnie chciało mi się wczuwać w tę średnio angażującą historię. Całą tę nowelkę odbieram raczej jako przechwałkę Kashyapa: „Zobaczcie, Bachchan u mnie zagrał, a kiedyś to się wydawało niemożliwe”. Choć gdyby to się kończyło na scenie nadgryzania murabby, to jeszcze bym nie narzekał. Ale potem jest ta koszmarna, odczapistyczna scena w pociągu i cały dalszy ciąg, przy którym cierpiałem już srodze.
Tak mi się wydaje, że z Kashyapa wyłazi coraz większy mizantrop (co było już widoczne przy wcześniejszych filmach, ale teraz rzuca się w oczy wyjątkowo jaskrawie), przez co coraz częściej wychodzą mu historie, w których jacyś ludzie gdzieś chodzą i coś robią, ale zasadniczo mi jako widzowi lata to koło dacha. Albo to może dlatego, że rozleciało mu się kolejne małżeństwo. Sam nie wiem.
Bardzo nierówne te „Bombajskie Gadułki” są. No i w dalszym ciągu wolałbym coś bardziej rocznicowego, nawet jeśli miałby to być zbiór cytatów a la KKĆ czy gwiazdorskich epizodów w stylu Luck By Chance. Lub w najgorszym razie nawet OŚO.
Trafnie opisany film. Miałam podobne przemyślenia. Świetne jest w tych historiach właśnie to, że pokazuje, jak kino wpływa na ludzi. Według mnie to był fajny pomysł na uczczenie stulecia kina indyjskiego. Czterech różnych reżyserów, cztery różne historie.
Ooo, hej Red (Szafran tutaj;)).
A wiem, wiem. :D Akurat taki film, że mogłam się wypowiedzieć.
Jak miło poczytać Krisha, nawiasem mówiąc. ^^
Pingback: Lust Stories (2018) – Bez pieprzu | Hunterwali