Amma i Appa to studencki dokument, którego twórcy nie sądzili, że kiedykolwiek będzie prezentowany na międzynarodowych festiwalach (a tymczasem trafił do programu tegorocznego Berlinale czy też Warszawskiego Festiwalu Filmowego). Ba, początkowo nie był nawet zaplanowany jako projekt zaliczeniowy. Franziska Schönenberger, współreżyserująca film, postanowiła zabrać ze sobą starą ośmiomilimetrową kamerę i operatora takiej współczesnej, gdy poleciała do południowoindyjskiego miasteczka Cuddalore (Tamil Nadu), poznać rodziców chłopaka, z którym się związała (drugi reżyser i autor animowanych wstawek, Jayakrishnan Subramanian). Jak przyznała na spotkaniu po seansie, bardzo obawiała się tej wizyty. Przyszło jej do głowy, że może obecność ekipy – i zasłonienie się kamerą – złagodzą ewentualne konflikty. A dodatkowo „kręcenie filmu” miało stać się zasłoną dymną, mającą uchronić rodzinę chłopaka przed niewygodnymi pytaniami i komentarzami niewielkiej, dość konserwatywnej społeczności sąsiedzkiej. Ot, obcokrajowcy przyjechali robić dokument o miasteczku. Nie „Jay sprowadził sobie dziewczynę. Europejkę!”. Zasłona wykorzystana została zresztą po raz drugi – gdy z kolejną wizytą Franziska przyleciała z rodzicami.
I właśnie spotkanie obu rodzin i zestawienie dwóch modeli, indyjskiego, tamilskiego oraz niemieckiego, bawarskiego, małżeństwa, to główny temat opowieści (co zresztą podpowiada tytuł, „amma” i „appa” to tamilskie słowa oznaczające „mamę” i „tatę”). Międzykulturowy związek Jaya oraz Franziski pozostaje w tle. Acz należy pamiętać, że rodzicielskie portrety, konieczność zastanowienia się nad nimi, są jego integralnym elementem. Bohaterowie dokumentu mówią sami, że przyjrzawszy się związkom rodziców, muszą zbudować własną relację na swój, najlepszy dla siebie, sposób.
Można by pomyśleć, że dokument autorstwa dwójki młodych ludzi, dopiero zgłębiających warsztat w szkole filmowej, formalnie i warsztatowo będzie raczej amatorską wprawką. Tym bardziej, że podejmują temat osobisty, intymny, angażują bliskich i własne emocje. Tymczasem materiał jest zaskakująco dojrzały, ciekawy formalnie (montaż urozmaicony o zdjęcia z dającej efekt retro ośmiomilimetrowej kamery, kolaże łączące animację i fotografię). A przede wszystkim reżyserom udaje się osiągnąć odpowiedni dystans – ich historia nie jest rodzinną kroniką interesującą jedynie dla jej uczestników czy terapeutycznym zwierzeniem. To, jak już wspominałam, interesująca konfrontacja, w której nie zostaje przekroczona granica prywatności.
Twórcy nie idą też na slapstickową łatwiznę, czyli prezentację ciągu zabawnych kulturowych wpadek. Owszem, pojawiają się śmiesznostki, ale zdecydowanie po obu stronach. Choćby gdy rodzice Jaya zastanawiają się, czy Niemcy jedzą tamaryndowiec (ważny składnik wielu potraw w południowej kuchni) i że pewnie nie i im nie posmakuje, a państwo Schönenberger pakują tak pokaźną apteczkę, jakby zamierzali otworzyć szpital polowy. Ale przede wszystkim głos oddany jest obu rodzicielskim parom w istotnych kwestiach: by mówili o wątpliwościach dotyczących przyszłości dzieci. I mówią – dość otwarcie w dodatku – choć przed kamerą o dzieciach i do dzieci.
Różni ich, mogłoby się wydawać, wszystko. Rodzice Franziski pobrali się z miłości (choć ojciec przyznaje, że wybór małżonki był dla niego w jakiś sposób zdroworozsądkowy, nie wynikał z romantycznego zrywu), ich wesele zachowało się utrwalone na filmowej taśmie. Jaya – pierwszy raz zobaczyli się na własnym ślubie. I na pamiątkę ceremonii nie mają nawet wspólnej fotografii – nie mogli sobie na nią pozwolić. Rodzice Franziski obydwoje pracowali. Matka Jaya, nauczycielka, po ślubie zgodnie z życzeniem męża, zajęła się domem.
I jedni, i drudzy, wytrwali razem ponad trzydzieści lat. I wydaje się, że osiągnęli taki sam poziom wzajemnego szacunku i rozumienia w swoich związkach.
Rodzice Jaya przyznają, że w rodzinie się nie zdarzyło, by jakakolwiek para pobrała się z miłości. Ba, nie tylko w rodzinie. W najbliższym otoczeniu, społeczności. Żyją tradycyjnie, pośród konserwatywnych sąsiadów. Obowiązujący model to małżeństwo aranżowane, a przy wyborze partnera branych jest pod uwagę ogrom czynników.
Na seansie podczas warszawskiego festiwalu część publiczności reagowała śmiechem, gdy mowa była o tym, jak Jay swoim wyborem zawiódł rodzinę. O wątpliwościach wobec dziewczyny. Dla osób znających indyjską kulturę te wątpliwości oraz ich przyczyny i kontekst są jasne. Stopniowo jednak twórcy chcą przełamać sceptyczne nastawienie również tych, dla których to kulturowe tło jest obce. Jednym i drugim rodzicom chodzi tak naprawdę o jedno. O dobro i szczęście dzieci.
Odpowiednio zaś zestawionymi sekwencjami rozmaitych scen z Niemiec i Indii młodzi reżyserowie pokazują też, że dwa odległe światy nie są tak bardzo odległe i da się mówić o podobieństwach. Pada nawet żartobliwy komentarz, że Tamilowie to tacy indyjscy Bawarczycy.
Jednocześnie w bardzo szczególny sposób w pewnej sekwencji pokazano różnice zakorzenione w całym społeczno-kulturowym bagażu, wynikające z odmiennych doświadczeń, odmiennych fundamentów. Wyrecytowany – i zilustrowany animacjami – zostaje wiersz autorstwa matki Jaya napisany w szkolnych czasach. Obcość sposobu obrazowania, odmienność metaforyki, używanych środków (czy wreszcie to, jak inaczej brzmi tekst po tamilsku i w przekładzie) jest bardzo sugestywna.
Brakuje tu trochę spojrzenia z drugiej strony: komentarza Jaya – narratorem jest Franziska (z poseansowego spotkania wiem, że to nie była decyzja twórców, a producentów, bo oni sami chcieli dwugłosu). Szczególnie uwidacznia się on z perspektywy osób, dla których Indie nie są terra incognita (sama w Tamil Nadu spędziłam więcej czasu niż w Bawarii czy Niemczech w ogóle). Zrozumiałe są jednak względy, by materiał był bardziej wyrazisty, bardziej przystępny dla publiczności tutaj. I strategia się sprawdza, o czym świadczą pozytywne reakcje warszawskiej widowni – film uplasował się na wysokim 6 miejscu w plebiscycie publiczności Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
Historia opowiedziana na ekranie nie kończy się ślubem (co innego ta poza nim) i bohaterowie dokumentu prezentują zupełnie trzeźwe i pragmatyczne spojrzenie – nie zakładają naiwnie, że „wystarczy, że się kochamy, a reszta jakoś sama się ułoży”.