Mamangam (2019) – Legion samobójców

Mamangam to kolejny przebrany w kostium wysokobudżetowy film gatunkowy. Od czasu sukcesu epickiego Bahubaali podobne produkcje zasilają repertuary indyjskich kin dość często, choć ostatnimi czasy bardziej popularny jest zwrot ku historii, tyle że niekoniecznie bliskiej źródłom, a raczej przetworzonym domysłom i legendom. W Kerali lokalną historię w wysokobudżetowe widowisko przekuwano już z powodzeniem i przedtem, chociażby w opowiadającym o osiemnastowiecznym przywódcy walczącym z Brytyjczykami Kerala Varma Pazhassi Raja z 2009 czy utrzymanym w o wiele bardziej przygodowo-awanturniczej konwencji Urumi z Prithvirajem z 2008. Oba te tytuły nadal utrzymują się na liście najdroższych produkcji malajalam, a Mamangam, z budżetem zamkniętym ostatecznie na 55 krorach rupii (czyli jakichś 7,7 miliona USD), również ją dumnie zasilił. Szkoda tylko, że taka kwota, z pozoru imponująca, szczególnie z zestawieniu z innymi produkcjami z Kerali, które raczej stawiają na kameralne opowieści o ludziach, a nie rozbuchaną widowiskowość, to za mało, by zrealizować film odpowiadający ambicjom twórców, szczególnie jeśli chodzi o efekty specjalne. (Dla porównania, budżet różnych części hollywoodzkich Avengersów to ponad 200 milionów dolarów, a z lokalnego podwórka – te 55 krorów to zaledwie ok 1/3 tego, ile kosztowało War, w którym Hrithik z Tigerem prężyli muskuły wymieniali elektryzujące spojrzenia, i mniej niż 1/3 kwoty, jaką pochłonęła pierwsza odsłona Bahubali).

Jednak nie tylko w niedostatkach budżetowych tu rzecz, bo nawet siermiężność scenografii i kostiumów oraz plastikowe CGI można wybaczyć, gdy dostajemy ciekawą historię i pełnokrwistych bohaterów. A w Mamangam pretekstowy scenariusz posklejano w naprędce z kilkuzdaniowych pomysłów, bohaterowie zaś to przypadkowe papierowe wycinanki, niedbale pociągnięte kolorową farbą. Im szybciej przestaje się traktować serio to, co widzi się na ekranie, tym mniej traumatyczny to będzie seans. A gdy się podejdzie do niego z odpowiednim luzem, znakomicie się sprawdzi w roli niedorzecznej przyjemności.

Po disclaimerze, że historia twórcom nie przeszkadzała, bo tylko się nią luźno inspirowali, narrator z offu obowiązkowym niskim głosem wprowadza nas w kontekst. Oto w wyniku pradawnej waśni władcy Valluvanadanu mają na pieńku z zamorinami Kalikatu. Raz na dwanaście lat podczas odbywającego się tylko wtedy święta (udokumentowanego historycznie festiwalu Mamankam) ich klan wojowników może rzucić zamorinowi wyzwanie (czytaj: zabić go). Jednak armia zamorina wciąż ich rozgramia, czym zyskali przydomek samobójczych oddziałów. Wysłanie wojowników odbywa się z odpowiednim namaszczeniem i pompą, wszak chodzi o honor i bohaterstwo, a nie pospolitą krwawą jatkę, której dokładnych przyczyn nikt już właściwie nie pamięta. Mamy osiemnasty wiek, u brzegów Bharathapuzhy ponownie odbywa się festiwal, pośród przystrojonych światłami uliczek przechadzają się goście, którzy tłumnie nadciągnęli w nim uczestniczyć, a na tronie zasiąść ma nowy władca. Radosne celebracje przerywa nadciągnięcie valluvanadzkiego komanda, któremu przewodzi Chandroth Valya Panicker – niezmiennie charyzmatyczny Mammootty (w kinie pełnym keralczyków zgotowaliśmy mu na powitanie obowiązkową owację). Potem też jest kogo dopingować, bo towarzyszący mu panowie, dzierżąc tarcze i miecze, wydając groźne pomruki, łyskają dzikimi spojrzeniami znad obnażonych torsów. Długa sekwencja akcji sprzyja radosnym pokwikiwaniem, bo ekranowe wyczyny wojowników, adeptów keralskiej sztuki walki kalaripajattu, najbardziej przypominają sceny z filmów wuxia. Wzlatują w powietrze, czyniąc przy tym widowiskowe figury, a w fałdach mundu mają poukrywany godny podziwu arsenał. Ludzie zamorina szybko jednak dają radę zwinnej bandzie akrobatów. Na polu walki ostał się jeden jedyny Chandroth… Mierzy wzrokiem wrażego władcę. Powinien rzucić się na niego w ostatniej desperackiej próbie zwycięstwa, ale wie przecież, że przyniosłaby mu śmierć. Zbiega więc z pola walki w stylu, przez który amerykański zwrot „przeskoczyć rekina” (oznaczający absurdalny zwrot akcji) należałoby zastąpić „przeskoczeniem słonia”. Dosłownie.

Przeskoczywszy dowolne z tych stworzeń, przeskakujemy potem 24 lata. Wiadomo, że okryty niesławą wojownik nie mógł powrócić do domu (ale nie lękajcie się, Mammootty pojawi się jeszcze na ekranie, i to na znacznie dłużej niż w sekwencji otwarcia). Tam zaś oczywiście narasta potrzeba oczyszczenia klanu z hańby, choć nie ma już samobójczych oddziałów… Chandroth Panicker (Unni Mukundan, który bardziej popisuje się tu osiągnięciami na siłce i niezłym fryzjerem niż aktorstwem) ma jednak proroczy sen, każący mu sądzić, że sama bogini go wezwała do kultywowania tradycji. O tym, co począć, debatuje grupa starszych szanowanych kobiet (i to akurat bardzo ciekawy motyw). Koniec końców Chandroth wyrusza, a dołącza do niego bratanek Chanthunni (Achuthan). Kłopot w tym, że bratanek to małoletnie dziecko… ale w tej społeczności nikt jakoś nie widzi problemu, że smarkacz mniejszy od niejednego miecza urumi rwie się do rąbanki… Pominąwszy już kwestie moralno-wychowczo-etyczne – trudno przeniknąć sens praktyczny. Przyjmijmy jednak, że nie wzrost, wiek czy siła są miarą wojownika…

Oczywiście droga na pole bitwy będzie odpowiednio kręta, nie tylko bohaterów, ale i widza, bo nagle czeka nas narracyjny twist i zaczyna się opowieść pod znaku murder mystery – znaleziony został trup zamorskiego kupca, a zaufany człowiek zamorina ma poprowadzić śledztwo. Tropy zaś prowadzą do pewnego domu uciech. Kolejne pomysły rozwiązania zagadki będą zaprezentowane w różnych wariantach z subtelnością przedszkolnej inscenizacji Rashomona. Duży i mały wojownik spotkają zaś Doświadczonego Przez Życie Mentora, który nieodzownie zajmie się ich treningiem, zapewniającym awans na kolejny level. Teraz będą mogli ruszyć do boju, ale co się wcześniej nabiegają po palach, to ich.

Ostatecznie film niesie pokojowe przesłanie i morał, że należy przerwać bezsensowny łańcuch przemocy. Szkoda tylko, że nad tą szlachetną i godną promowania myślą zdecydowanie dominują hektolitry przelewanej juchy i padające zewsząd mniej czy bardziej wyrafinowane ciosy – a niewinne dziecię siecze przeciwników niezgorzej niż nasz rodzimy Rzeźnik z Blaviken. Bawi rozbrajająca nieporadność twórców w inscenizowaniu scen walki, które nie wypadają ani efektownie, ani efektywnie. Często widzimy, jak broń właściwie to trafia powietrze, ale przeciwnik zaczyna spektakularnie bryzgać krwią. Przypomina to trochę sekwencje akcji z masal z lat 70. i 80., gdy ciosy pięści, którym towarzyszyły specyficzne efekty dźwiękowe oznaczające uderzenie w cel, zamierały gdzieś w powietrzu. Przy powietrznych ewolucjach zaś niemal możemy sobie wyobrazić, gdzie biegną linki, na których podwieszono aktorów. Nie pisałam jeszcze obszerniej o postaciach kobiecych – ale też nie bardzo jest o czym. Z wyjątkiem dziarskiej rady starszych, reszta pełni głównie dekoracyjną funkcję, a ich misja sprowadza się do czekania w rozpaczy na męskich bohaterów bądź rzucania im pełnych podziwu spojrzeń.

Ale pomimo tych wszystkich kiksów, a właściwie dzięki nim, w kategorii filmów tak złych że aż dobrych Mamangam całkiem się sprawdza. Montaż nie jest tak poszatkowany jak w przypadku Thughs of Hindostan, a praca kamery nie przyprawia o chorobę morską. Przyzwoite są piosenki (choć wywietrzały mi z pamięci szybciej niż odespałam nocny seans). Plus keralskie plenery i tamtejsza wyjątkowa architektura, a na deser trochę pojedynków z użyciem lokalnego miecza urumi (dla niewtajemniczonych – ma on formę stalowej elastycznej i giętkiej wstęgi).

Tylko na koniec przychodzi pewna konsternacja, gdy pokazane są migawki z prawdziwych miejsc związanych z wydarzeniami filmu – jaka właściwie była ta prawda, którą twórcy tak twórczo się zainspirowali.

 

Odpowiedz

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.