Za sprawą Sairat maracki reżyser Nagraj Manjule zagrał na nosie wielkim wytwórniom. Jego druga (po docenionym na festiwalach Fandry) fabuła niespodziewanie odniosła ogromny sukces, również poza Maharasztrą, i przyniosła na świecie zysk ponadtrzydziestokrotnie przekraczający wykorzystany budżet (a ten był przykładowo około dziesięciu razy mniejszy niż kwota, jaką dysponowali twórcy Baar Baar Dekho z Katriną Kaif). Sprzedano również prawa do remake’ów – kannada, telugu, malajalam i tamilskiego.
Ale rzecz nie tylko w finansach. Manjule przede wszystkim zrealizował dobry klasyczny romans (dość przewrotnie zresztą, bo za sprawą głośnego debiutu zasłynął jako niszowy reżyser ambitnego kina), przypomniał, jak można opowiedzieć niegłupią historię miłosną dla szerokiej widowni, osadzoną w istotnym społecznym kontekście. Owszem, porusza się między znanymi motywami, ale rzecz w tym, jak te elementy łączy we frapującą opowieść, gdzie odpowiednio odmierzono śmiech, dramat oraz wzruszenia. I nie boi się zakończyć mocnym, ogłuszającym uderzeniem, bo kino popularne nie musi oznaczać lukrowanych rozwiązań.
Sairat ma wszelkie elementy, jakie zwykło się przypisywać „typowemu” kinu z Indii. Trwa trzy godziny. Są w nim piosenki. I opowiada o miłości z przeszkodami. Owe przeszkody, drażliwe kwestie społeczne, zajmują tu równorzędne co uczucie bohaterów miejsce. Manjule powraca na maharasztrańską prowincję i do tematyki poruszonej w Fandry, a więc kastowych podziałów.
O ile w debiucie pokazywał jednostronną i niemożliwą do spełnienia miłość dalickiego chłopaka do nieosiągalnej dziewczyny z wyższej kasty, teraz zajęła go odmienna strona medalu. Uczucie odwzajemnione. A przede wszystkim jego konsekwencje.
Archana i Parshya uczą się w tym samym koledżu. Ona jest córką majętnego właściciela ziemskiego, wpływowego człowieka zajmującego się również polityką. On wywodzi się z rybackiej społeczności zamieszkującej pobliską kolonię, gdzie przewodzi rada starszych. Jest zdolnym chłopakiem ze świetnymi wynikami w nauce, wyróżniającym się krykiecistą lokalnej drużyny.
Narodziny uczucia są poprowadzone niespiesznie, w stylu nostalgicznych marackich opowieści o szkolnej przeszłości. Jest może ono nieco sztubackie, naiwne, ale też bohaterowie są przecież bardzo młodzi. Ich więź pogłębia się stopniowo, w miarę wspólnie spędzanego czasu i rozmów, wzajemnych podchodów. W tych początkowych sekwencjach atmosfera jest niemal sielska – chciałoby się powiedzieć filmowa, z romantycznymi zwolnieniami, ujęciami na tle pól, grupą oddanych przyjaciół wspierających zakochanych. Archana nie jest też stereotypowym nieśmiałym dziewczątkiem, które odwraca wzrok, gdy chłopak się na nią patrzy, delikatną istotą, o którą trzeba zabiegać. Nie jest zdobywana – ona też potrafi okazać zainteresowanie, nie jest w relacji pasywna. Ma charakterek, mówi, co myśli. Potrafi prowadzić traktor, po okolicy jeździ enfieldem brata.
Idylli kres położy prawdziwe życie. Bo gdy bliscy Archany odkryją jej związek z Parshyą, wpadną w furię. Podziały społeczne i ich niesprawiedliwość odezwą się z przytłaczającą siłą. Przytłaczającą tym bardziej, że „obrońcy wartości” wydają się nie znać fundamentów człowieczeństwa. I razi również brak symetrii (ktoś z otoczenia Parshyi komentuje gorzko – gdy my się zainteresujemy ich kobietami jest afera, gdy oni wykorzystują nasze kobiety wszystko jest w porządku”).
Archana nie pozwala się zahukać rodzinie. Nie przyjmuje ze spuszczoną głową zakazów, otwarcie przeciwstawia się ojcu. Nie przyjęła zasad wyznawanych przez swoich bliskich. Różnice ekonomiczne i kastowe nie mają dla niej znaczenia. I to nie tak, że gdy poznała Parshyę, nauczyła się dostrzegać człowieka pod różnymi społecznymi etykietami. Reprezentuje inny światopogląd, bliski pewnie wielu widzom, dzięki którym film zyskał tak dużą popularność, i pokolenie, które chce żyć inaczej.
Bohaterowie zdecydują się na ucieczkę. Jednak niewiele w niej będzie z romantycznego zrywu, bo trudne decyzje pociągają za sobą trudne konsekwencje. Parshya i Archana trafiają do obcego miasta (Hajderabadu), gdzie nikogo nie znają, nie rozumieją miejscowego języka, podejrzane typy zaś próbują wykorzystać ich naiwność. A wspólne – jak też dorosłe życie – niesie wyzwania i bez dodatkowych komplikacji.
Bohaterom najbliżsi odmówili wolności wyboru – prawa do decydowania o sobie i swojej przyszłości. Przechodzą przyspieszoną lekcję bycia dorosłym. Nie jest im dane pozostać parą zadurzonych smarkaczy.
Sytuacja jest szczególnie trudna dla dziewczyny. Wychowana w wygodnym domu, do tej pory niemającej większych odpowiedzialności poza nauką, nagle musi się zmierzyć z prozą codzienności – cuchnącym lokum w slumsach, zakupami żywnościowymi, gotowaniem. Wcześniej nie zastanawiała się nad kosztami życia. Teraz nadto boleśnie zdaje sobie z nich sprawę. Doskwiera jej tęsknota za bliskimi, za oswojoną normalnością. A Archana nie jest przecież bohaterką słabą – pod wieloma względami siłą charakteru przerasta swojego partnera. Ta właśnie siła pomoże jej w zmaganiach z rzeczywistością – bo dziewczyna nie podda się z rezygnacją biegowi wydarzeń. Będzie mieć też odwagę zawalczyć o własne wybory. Bo reżyser nie prowadzi widza tylko przez rozgoryczenie i smutek. Pozwala uwierzyć we wspólne przezwyciężanie trudności. Nie traci wiary, że bezinteresowne dobro też istnieje, a ludzie doświadczeni przez los mogą się starać uchronić innych – i w jednej z postaci można się doszukiwać delikatnego hołdu dla Sampat Pal.
Dynamikę relacji bohaterów poprowadzono wiarygodnie i duża w tym zasługa świetnej, choć niedoświadczonej obsady. Rinku Rajguru i Akash Thosar mają w sobie naturalność i świeżość. Zresztą dobrze napisano ich postacie, autentyczne, wiarygodne, budzące sympatię mimo niedoskonałości.
Jak wspominałam, Manjule kończy mocnym akcentem, ale nie jest jego zamierzeniem wstrząsanie widzem dla czystego efekciarstwa. Mówi – obudźcie się, nadal mamy problem. Bo – o czym można się boleśnie przekonać, śledząc indyjską prasę – w życiu nie brak narracji przypominających tę scenariuszową. I to podkreślali indyjscy widzowie – bez takiego finału po seansie moglibyśmy się nadal oszukiwać, że świat jest inny.
Czytałam, że Karan, zainspirowany sukcesem tego filmu, chce wejść w produkcje marathi i jak wcześniej byłam za wchodzeniem znanych nazwisk z bolly w finansowanie/promocję kina regionalnego (vide np. Riteish) tak teraz się zaczynam obawiać. Bo jak rozumiem, że wkładając jakieś pieniądze chce się zwykle i na tym zarobić tak, żeby nie zaczęła z tego wychodzić ‚dojna kura’ dla tuzów bolly, którzy będą dawać kasę pod pewnymi warunkami i wymogami i bardziej spsują to kino niż mu pomogą.
Co zaś do małych filmów, które ‚graja na nosie superprodukcjom’ to tak wygląda w tym roku sytuacja u Telugów, gdzie kolejne duże premiery ‚bombia’, a pewien mały debiut robi furorę i rekord w USA (w sensie kasowym i czasu wyświetlania w kinach). I jakąż mam z tego radochę :D :P
A co do samego ‚Sairata’ jeszcze to mógłby być jednak trochę krótszy:P
Chciałem tylko wychylić się z informacją, że „Sairat” dostępny jest już w polskim Netfliksie.
Dziękuję za uwagę.