Antonythasan Jesuthasan, który zagrał w Dheepan główną rolę, na wskroś zna i rozumie swojego bohatera. I nie chodzi tu o aktorski warsztat. Jego autobiograficzna narracja spokojnie mogłaby posłużyć za fundament scenariusza, a doświadczenia tylko w szczegółach różnią się od losów postaci, w jaką się wciela. Jesuthasan, lankijski Tamil, jako młody chłopak, właściwie wciąż dziecko, dołączył do bojówek Tamilskich Tygrysów. Jednak po kilku latach, rozczarowany metodami działania separatystycznej organizacji, opuścił – nie bez konsekwencji – jej szeregi. Jeszcze jako nastolatek zbiegł do Hong Kongu, jedynego miejsca, gdzie nie potrzebował wizy. Potem z pomocą UNHCR trafił do obozu dla uchodźców w Tajlandii. Stamtąd, posługując się fałszywym paszportem, dostał się do Francji, gdzie uzyskał azyl polityczny. On sam zdołał znaleźć bezpieczne schronienie, ale wielu spośród jego krewnych nie miało tego szczęścia – stali się ofiarami wojny domowej. Jesuthasan zaangażował się w działalność polityczną, a pod pseudonimem zaczął pisać – prozę, poezje i dramaty. W swojej dotychczasowej twórczości sięgał po bolesne osobiste doświadczenia i dawał świadectwo okrucieństw, jakich dopuściły się obydwie strony konfliktu, zarówno lankijski rząd, jak też bojownicy LTTE.
Ale film Jacques’a Audiarda nie ma być ani rozliczeniowy, ani demaskatorski. Reżysera nie obchodzi polityka. Tak naprawdę przed przystąpieniem pracy nad scenariuszem nic o wojnie domowej na Sri Lance – gdzie podczas ostatniej fazy konfliktu doszło do masakr ludności cywilnej na niewyobrażalną skalę (zainteresowanych tematem odsyłam do rzetelnego i niejednostronnego reportażu literackiego Do dziś liczymy zabitych oraz dokumentu śledczego No Fire Zone: In the Killing Fields of Sri Lanka) – nie wiedział, szukał tylko jakieś lokalizacji względnie neutralnej dla Francuzów, nieuwikłanej w kolonialną przeszłość tego kraju. Audiarda frapują za to psychologiczne koszty wojny, cena, jaką zapłacili jego bohaterowie, bo przyszło im żyć w niewłaściwym miejscu i czasie. Zastanawia go, czy takie rany mogą się jeszcze zabliźnić. W wypowiedzi Audiarda dla „Rzeczpospolitej” czytamy:
Scenariusz powstał pięć lat temu. I zdaję sobie sprawę, że dzisiaj jest on jeszcze bardziej nośny. Chciałem pokazać „obcego”. Czasem mijamy na ulicy żebrzące dzieci albo niecierpliwie odprawiamy ciemnoskórego chłopaka, który w kawiarni próbuje sprzedać nam różę. Starałem się pokazać, skąd przyjechali, jak żyją, jakie mają nadzieje, z jakimi demonami muszą walczyć.
Film twórcy pamiętnego Proroka nieoczekiwanie wygrał w Cannes Złotą Palmę. Krytyka francuska zarzucała reżyserowi choćby – mimo przyjętej realistycznej konwencji – naginanie rzeczywistości (przerysowany, oderwany od faktów oraz podparyskiego osiedla). Jednak dla mnie o wiele bardziej istotny jest zastosowany tu narracyjny zabieg – widz musi przyjąć perspektywę bohaterów. Rzeczywistość oglądamy ich oczami, a więc tak jak oni ją sobie tłumaczymy, rozumiemy ich zagubienie. Jesteśmy przybyszami z zewnątrz, jak oni, którzy muszą uporządkować na nowo świat wokół. Dla postaci Audiarda to szczególnie trudne. Uciekają przed wojennym piekłem, prześladowaniami – możemy się tylko domyślać ich losów. Jej (Kalieaswari Srinivasan) przeszłości nie znamy wcale. O nim wiemy tyle, że był bojownikiem, a jego żona i dziecko nie żyją. By opuścić Sri Lankę, podszywają się pod małżeństwo, korzystając z dokumentów rodziny, która zginęła. A towarzyszy im kilkunastoletnia dziewczynka (Claudine Vinasithamby) – bo by dopełnić mistyfikacji potrzebowali dziecka.
Za sprawą zastosowanych głównie bliskich planów jesteśmy bliżej bohaterów, mamy wrażenie intymności, gdy podglądamy ich udawane życie na obskurnym przedmieściu Paryża. Dheepan dostaje tam pracę stróża, dla Yalini udaje się znaleźć posadę jako pomocy domowej schorowanego, niekomunikującego się z otoczeniem pana Habiba. Illayal idzie do szkoły, gdzie w miarę dobrze sobie radzi… Ale sytuacja daleka jest od sielankowej. Bohaterowie po przejściach jako fałszywa rodzina dopiero uczą się normalnych relacji – Yalini w utarczkach „córką” sama zachowuje się jak dziecko, wszystkim trudno przestawić się z trybu „przetrwać samemu” na „jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni”. Dochodzą trudności adaptacyjne – bariera kulturowa, językowa (większa część dialogów – gdy rozmawiają ze sobą bohaterowie – jest napisana po tamilsku), religijna, Illayal jest szykanowana przez koleżanki. A przedmieście nie okazuje się bezpiecznym azylem, jego krajobraz tworzą obskurne blokowiska, brud, osiedlowe gangi, narkotyki, pełne przemocy konflikty. Dochodzi do eskalacji… która pokaże, na jak chwiejnych posadach oparty był tymczasowy spokój uciekinierów. Nagle wydaje się, że nie udało im się odnaleźć bezpieczeństwa, a tylko jedną wojnę wymienili na inną. Wszystkie demony powrócą. Zmieni się też konwencja – z kameralnego dramatu psychologicznego w thriller, gdy bohaterowie przekroczą granicę emocjonalnego bezpieczeństwa.
Ponoć reżyser kończył film w dużym pośpiechu, by zdążyć pokazać go w Cannes. Rzeczywiście daje się zauważyć pewną chropawość, jakby zabrakło czasu na ostateczny szlif. Są tu uproszczenia i uniki. Nie do końca przekonuje mnie finał z tempem, poetyką i nerwem kina akcji, Ale zwracają uwagę autentyzm bohaterów (co zasługą również świetnych kreacji aktorskich), empatia reżysera i humanistyczne przesłanie. To nienachalna lekcja człowieczeństwa – i dla zachodniej, i indyjskiej publiczności. A z indyjskiej perspektywy – szalenie ważna próba zwrócenia uwagi na problem konfliktu syngalesko-tamilskiego nie tylko przez pryzmat LTTE czy działań wojennych, a ludzi właśnie, którzy dziś muszą borykać się z tym, co ten konflikt przyniósł.