Oglądanie Titli Kanu Behla nie jest przyjemnym doświadczeniem. Przeciwnie. Widza nie opuszcza podskórny niepokój. A choć nie ma tu rwanego montażu, niespokojnej, rozedrganej pracy kamery, a długie, ziarniste, reporterskie ujęcia nagrane na 16-mm taśmie, wyraźnie wyczuwalne jest rozdarcie bohatera (rewelacyjny Shashank Arora), emocjonalna burza którą przeżywa. Na zewnątrz oglądamy tylko maskę, zrezygnowaną twarz młodego mężczyzny, z grymasem rozczarowania na ustach oraz smutnym spojrzeniem. Jego imię – Titli, czyli motyl – wydaje się ponurym żartem. Motyl kojarzy się z pięknem, wolnością. A jednego i drugiego bohater w swoim życiu zdecydowanie nie zaznaje.
Uwięziony w chorym rodzinnym układzie, prześlizguje się pomiędzy kolejnymi dniami. Nienawidzi tego, co ma. Desperacko trzyma się nadziei, że kiedyś – i nie będzie to jakaś odległa przyszłość – zdoła się wyrwać, uciec z codziennego piekła. A jego marzenia są boleśnie proste. Mieć własny parking. Z dala od domu.
Bo właśnie dom to u Behla – wbrew zakorzenionych w kulturze obrazom rodziny, która jest wartością najwyższą – źródło cierpienia oraz zła, zła przerażającego w swej banalności. Titli mieszka z ojcem i dwójką braci w ciasnym domu na delhijskim przedmieściu. Żyją z dnia na dzień, nie planując z dużym wyprzedzeniem, realizując tylko podstawowe potrzeby. Żyją z napaści – kradną samochody, brutalnie atakując kierowców. Przemoc to dla nich chleb powszedni, zwykła strategia, tak oczywista jak sporządzanie posiłku. Innych metod nie znają.
W rodzinie karty rozdaje najstarszy Vikram (mocno odmieniony fizycznie Ranvir Shorey w najlepszej roli w karierze). Prostacki, agresywny, niekontrolujący wybuchów wściekłości, z łatwością zmusza wszystkich do posłuchu. Bawla (Amit Sial) nawet nie próbuje negować jego przewodnictwa i pełni funkcję wyciszonego pośrednika. Ojciec (Lalit Behl, prywatnie ojciec reżysera) akceptuje bieg wypadków z milczącym przyzwoleniem. Nie mamy jednak wątpliwości, że jego bierność to tylko fasada, że – rzucając pokątne sugestie czy pozwalając wydarzeniom toczyć określonym torem – właśnie on pociąga za sznurki i jest mistrzem manipulacji.
Pewnego dnia rodzina uznaje, że muszą znaleźć Titliemu żonę – bo z pomocą kobiety łatwiej im będzie zwodzić ofiary. Tak w ich domu zamieszka Neelu (Shivani Raghuvanshi).
Behlowi doskonale udaje się zbudować duszny nastrój osaczenia – zarówno w relacjach bohaterów, jak i za sprawą przestrzeni. Wnętrze domu jawi się jako klaustrofobiczne piekło, nie azyl czy kryjówka. Chce się stamtąd uciec, odwrócić wzrok od kamery, która prowadzi nas przez ten ciasny i przygnębiający labirynt.
Szalenie istotna jest tu kwestia pokoleniowego transferu. Bohaterowie nie stali się tacy, jacy są, z dnia na dzień. To w domu, społeczeństwie, najbliższym otoczeniu przekazano im określone wzorce zachowań. Dowiadujemy się, jak Vikram traktował żonę, która go zostawiła. Nietrudno się domyślić, że wcześniej oglądał ojca postępującego tak samo wobec matki, a jedyną reakcją sąsiadów była obojętność.
Dla Titliego przełomem okaże się chwila, gdy zda sobie sprawę, że niebezpiecznie blisko mu do człowieka napawającego go wstrętem. Że dźwiga w sobie rodzinne dziedzictwo, przed którym tak bardzo pragnie uciec. Choć film jest mocno osadzony w indyjskim kontekście, mówi językiem, który jest powszechnie zrozumiały – o osaczeniu przez rzeczywistość i pragnieniu jednostkowej wolności, o międzypokoleniowych konfliktach.
Behl wdaje się w przewrotną dyskusję z wagą rodzinnej tradycji, bezwarunkowym posłuszeństwem zwyczajom i patriarchom rodu. I choć jego postacie przynależą do półświatka, to w wymiarze mentalnościowym, sposobie traktowania kobiet czy innych ludzi są pewnie lustrem dużej części społeczeństwa.
Co ciekawe, reżyser pokazuje przy tym rzeczywistość, w której kobiety, poniżane i wykorzystywane, musiały w końcu wyjść z narzuconej przez tradycję biernej roli. Musiały nauczyć się walki. Żona Vikrama nie trwała wiecznie u boku męża. Ma odwagę mu się postawić i zawalczyć o zabezpieczenie przyszłości i w tej walce jest zdecydowana oraz bezkompromisowa. Również Neelu nie okaże się zahukaną dziewczyną, którą bez szemrania podda się losowi. Dobitnie pokazuje to już scena nocy poślubnej. Szybko okaże się też, że pod maską delikatnej dziewczęcej twarzy są bunt oraz niepokorność. I ona będzie bohaterką
jednej z mocniejszych i bardziej wstrząsających scen filmu (tej z anestetykiem).
Titli utwierdza w przekonaniu, że niezależne kino indyjskie – mimo odwiecznych problemów z dystrybucją oraz pozyskiwaniem funduszy (w tym akurat przypadku reżyser dostał wsparcie firmy
produkcyjnej Dibakara Banjerjee, z którym pracował przy kilku projektach, oraz… YRF) – ma się w ostatnich latach naprawdę dobrze. W zeszłym roku międzynarodowe festiwale pobiły Court Tamhanego i Labour of Love Sengupty. W tym triumfy nadal trwają, za sprawą Titli (pokazanego w Cannes w sekcji Un-Certain Regard), Masaan Neeraja Ghaywana, Island City Oberoi i Kakka Muttai Manikandana.