To miało być magnum opus Kashyapa. Film wycyzelowany, obmyślany prawie dekadę, zrodzony z pasji do Mumbaju, fascynującego miasta o wielu obliczach i burzliwej historii, wydobywający kwintesencję miejsca oraz intrygujących ludzi stojących za jego kształtem. Film, którego kiedyś, jako niepokorny reżyser boksujący się z cenzorami o samo prawo do emisji, bez kredytu zaufania inwestorów oraz wsparcia wielkiego studia (Fox Star), nie mógłby zrealizować. Już wiadomo, że Bombay Velvet to jedna z większych wpadek finansowych kończącego się roku. I niestety, to nie ten przypadek, gdzie twórczy indywidualizm czy kontrowersyjny temat przegrały w zderzeniu z oczekiwaniami widowni czy cenzorską srogością. Publiczność owszem, nie zostawiła na filmie suchej nitki (aż reżyser w wywiadach lamentował nad jadem, jaki wylano nań w mediach społecznościowych). Ale równie nieprzejednani pozostali krytycy.
Wydawać by się mogło, że temat to samograj. Bombaj, przełom lat 60. i 70. Era prohibicji i klubów jazzowych wątpliwej proweniencji. Czas aspirujących gangsterów i szansonistek. Czas zmian, inwestycji, gwałtownego rozwoju miasta, rodzącej się siły mediów. Czas marzeń, szybkich wzlotów i równie gwałtownych upadków. Scenariusz (czy raczej jego elementy) zainspirowała faktograficzna książka historyka Gyana Prakasha Mumbai Fables. Autor zresztą ten scenariusz współtworzył. Na zrekonstruowanie świata, który przeminął, wyłożono stosowny budżet. A do obsady zwerbowano popularne gwiazdy z solidnym wsparciem na drugim planie.
I niestety, trudno się oprzeć wrażeniu, że reżysera tak zaabsorbowało zbudowanie odpowiedniego anturażu, zabawa w dekoracje i kostiumy, że zapomniał o istocie kina – opowiadaniu historii, które porwą publiczność. A romans piosenkarki Rosie (Anushka Sharma) i Johnny’ego (Ranbir Kapoor) – przechodzącego sztampową drogę od szaraka po wpływowego człowieka półświatka – nie poruszy nawet kogoś o wrażliwości mimozy. Właściwie trudno wskazać tu jakąś główną oś fabuły, scenariusz bardziej jest zlepkiem kolejnych epizodów i pobieżnie naszkicowanych pomysłów, a całość niemiłosiernie się dłuży.
Między Anushką Sharmą a Ranbirem Kapoorem totalnie brak chemii, a ich papierowi bohaterowie beznamiętnie prześlizgują się przez kolejne sceny. Anushka jest nieznośnie wręcz zimna i drewniana – szczególnie w sekwencjach scenicznych występów, w których powinien być pazur i magnetyzm (Raveena Tandon w cameo pokazuje więcej niż główna gwiazda przez cały swój czas na ekranie). Ranbir to zdecydowany błąd obsadowy. Sprawdza się w rolach uroczych ciamajdowanych chłopców, ale twardziej w jego wykonaniu to jakaś komiczna karykatura. Film aktorsko ratuje drugi plan, w tym zaskakująco dobry i rozbrajająco autoironiczny Karan Johar w roli wpływowego bad guya.
A co z miastem jako bohaterem? Są owszem stylowe dekoracje i kostiumy, są utrzymane w kolorystyce retro zdjęcia, świetna, rodząca fałszywe nadzieje czołówka… i niestety mocno rozczarowująca muzyka (w tym bardzo nieudana przeróbka klasyka Geety Dutt) – co dziwi, zważywszy, że Kashyap konsultował się z Nareshem Fernandesem, autorem świetnej publikacji o dawnym bombajskim jazzie Taj Mahal Foxtrot. Znający Bombaj z tamtego okresu napomykali, że Kashyap nie portretuje prawdziwego miasta, a jedynie swoją fantazję o tym, jakie mogło być. Że tak naprawdę nie odtwarza epoki, a budowany przez niego klimat przystaje bardziej do klasycznego hollywoodzkiego kina gangsterskiego (które nomen omen bohaterowie namiętnie oglądają – widzimy na ekranie migawki z The Roaring Twenties z Jamesem Cagneyem i Humphreyem Bogartem). Reżyser zresztą mówił w jednym z wywiadów o inspiracjach wcześniejszych niż książka Gyana – serii kryminałów neonoir Jamesa Ellroya, z których jeden doczekał się świetnej, nagradzanej ekranizacji Tajemnice Los Angeles. I filmowych – właśnie amerykańskim kinie gangsterskim lat 30. i 40. A w napisach początkowych widzimy podziękowania dla Martina Scorsese’a.
Niestety, Bombay Velvet to dramat historyczny wyzuty z historii i dramatu. Nabieram przekonania, że Kashyapowi o wiele lepsze filmy wychodzą, gdy ma pod górkę i ograniczony budżet. Pozostaje liczyć na to, że epickie fiasko Bombay Velvet dostarczy mu dość przeszkód, by znów pokazał mocne, mięsiste, autorskie kino, którym wywalczył popularność i zaznaczył swoją obecność w przemyśle.
No dobra, wiem, że będę narzekał, ale wiem też, że i tak obejrzę. Choćby tylko po to, by poszukać tych legendarnych źródeł inspiracji książką „Mumbai Fables” (błehehehehe).
A tak swoją drogą, gdzieś chyba po sukcesie „Dev.D” Kashyap zwierzał się, że perspektywa nakręcenia wysokobudżetowego, mainstreamowego filmu z udziałem gwiazd budzi w nim przerażenie, bo jako reżyser przyzwyczajony do ograniczeń, nie ma kompletnie pojęcia, jak się do tego zabrać. Kiedyś można było odczytać to jako kokieterię. Dziś widać, że jego obawy były całkiem uzasadnione.
I nie wiem, czemu, ale historia „Bombay Velvet” cały czas kojarzy mi się z „Cotton Club” Coppoli. Tamten film też okazał się epickim niewypałem. Z podobnych powodów zresztą.
Jeszcze co do tych inspiracji, kuriozalnie brzmi przywołana przez Kashyapa w wywiadzie scenka z jego spotkania z Gyanem Prakashem. Panowie poznali się w Nowym Jorku. Wcześniej Kashyap siedział w L.A, gdzie eksplorował miejsca z serii Ellroya. Mocno podjarany podzielił się swoją fascynacją tymi książkami i zapytał – „Ej, a czy Bombaj też miał taką fajną historię”. No i Gyan mu odrzekł, że owszem.
Taka mi facecja do głowy przyszła: Jeżeli najjaśniejszym punktem filmu okazuje się Karan Johar, to wiedz, że „Coś się dzieje” (badabum-psss, oklaski).
Naprawdę chciałem polubić „Bombay Velvet”. Nawet wymyśliłem sobie, żeby wcześniej obejrzeć jakiś wyrób filmopodobny, na tle którego dzieuo Kashyapa automatycznie wypadłoby lepiej (padło na „Bang Bang” z Hrithikiem i Katriną, brrr, paździerz wyjątkowy). Ale i to nie pomogło. Szafranka ma rację, tu się po prostu nie udało absolutnie wszystko, co tylko się mogło nie udać.
Zawiódł przede wszystkim scenariusz – takie są efekty, jak nad tekstem pracują cztery osoby i każda ciągnie w swoją stronę. Gołym okiem widać było np. sceny, w których do głosu dochodził Gyan Prakash i przepisywał fragmenty swojej książki (to te o przewałach w związku z budową Nariman Point). Wyszedł z tego totalny zakalec – ani to historia miłosna, ani neo-noir, ani rekonstrukcja wielkich przemian w życiu miasta.
Kolejna, równie ważna, bolączka to postacie. W tym filmie po prostu nie ma bohaterów! Są jakieś figurki wycięte z dykty, które może nawet coś mówią i coś robią, ale kompletnie nie budzi to żadnego zainteresowania. Nie mówiąc o tym, że momentami ciężko nadążyć, kto gra z kim i przeciwko komu – nawet nie dlatego, że fabuła jest taka skomplikowana, tylko przez to, że postacie zachowują się bez grama konsekwencji. Szczególnie dotyczy to intryg z udziałem Karana – to, że artysta był w stanie wycisnąć cokolwiek z tak niestarannie napisanej roli (bo kim właściwie jest Kaizad Khambatta?), to prawdziwy cud.
Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem, jak można było zepsuć taki temat samograj. Nawet muzyka w tym filmie szwankuje! Zamiast wspaniałych jazzowych numerów, jakich pełno było w Bombaju w tamtym czasie (cholera, nawet kompozytorzy muzyki filmowej nagrywali w wolnych chwilach płyty z jazzem – sam mam odnowiony cyfrowo egzemplarz albumu „Raga Jazz Style” Shankara-Jaikishana). A w „Bombay Velvet” są jakieś pozbawione melodii i rytmu, odgrywane na jedno kopyto gnioty. I całkowicie bezbarwna Anushka na scenie. Oj, jak mi się niedobrze robi, jak ją sobie przypomnę. I Ranbira. Przez cały film z jedną miną. Dramat.
Niechby się Kashyap zdecydował, czy chce nakręcić bombajski odpowiednik „Mafii” o kolesiu z rynsztoka, który dzięki mokrej robocie pnie się na sam szczyt; czy romansidło z bandziorem i szansonistką; czy może paradokument o rozbudowie miasta. Nie ma gwarancji oczywiście, że wyszedłby mu tego lepszy film, ale byłby on w każdym razie O CZYMŚ. O „Bombay Velvet” natomiast czas zapomnieć.
PS: Teraz czekam na obiecaną notkę o „Raman Raghav 2.0”. Indyjskie wojaże autorki bloga nie są tu żadną wymówką.
Ponieważ autorka obcyndala się gdzieś w Karnatace i dała do zrozumienia, że „Raman Raghav 2.0” zanadto ją zirytował, żeby poświęcać mu czas na notkę, to ja sobie pozwolę. Bo że irytujący jest, to fakt, ale nie spodziewałem się, że aż tak bardzo. Mizantropia Kashyapa zawsze była widoczna gołym okiem, ale w jego ostatnich filmach dosłownie już wylewa się z ekranu. A do tego dochodzi jeszcze wyjątkowo ostra (kryzys wieku średniego?) mizoginia. Pomyśleć, że kiedyś to był reżyser, którego uważano za twórcę ciekawych, silnych postaci kobiecych… Nic z tych rzeczy. W „Raman Raghav 2.0” kobiety to bez wyjątku bierne, apatyczne idiotki, które służą wyłącznie do tego, by można je zgwałcić i/lub zabić. A w najlepszym razie traktować jak śmieci. Nic ponad to.
Z „Raman Raghav” jest taki problem, że jest to film bardzo dobrze zrealizowany, świetnie nakręcony i zmontowany, no i oczywiście ma w obsadzie niezawodnego Nawazuddina – pozostawia pod tym względem daleko w tyle nieudany „Bombay Velvet”. Także (jak zauważyła Współoglądaczka) wreszcie widać w nim miasto, którego tak tragicznie zabrakło w poprzedniej produkcji. W „BV” Bombaj, którego rozbudowa miała stanowić istotny składnik opowieści, składał się z jednej knajpy i dwóch, trzech uliczek. Tutaj zanurzamy się w slumsy, odwiedzamy podejrzane okolice, disumy się w klaustrofobicznych osiedlach, nurkujemy w śmietnikach. Powracają klimaty znane z „Black Friday”.
Na tym, niestety, lista zalet się kończy. „RR2.0” to film zasmucająco pusty, a historyjka toksycznej relacji mordercy i policjanta narkomana na kilometr zalatuje sztucznością. Zupełnie jakby Kashyap wymyślił sobie, że wystarczy zgapić kilka scen przemocy z „Funny Games”, pokazać brud, smród i ubóstwo, po czym to wystarczy, by na film automatycznie spłynął nimb Wielkiej Sztuki. No więc nie wystarczy, niestety. Trzeba jeszcze mieć przy okazji jakąś historię do opowiedzenia. Nie mówiąc o postaciach, które mogłyby zaciekawić. W „RR2.0” głównymi bohaterami są psychopata i głupi, żałosny gnojek. Nie ma nikogo, kogo losem można się przejąć (może ktoś uroni łezkę nad ofiarami mordercy, ale są one bez wyjątku jakimiś bezwolnymi kukiełkami, które aż się proszą, by je wreszcie zabić, więc i o współczucie ciężko). Co ciekawe, w „Ugly” też nie było właściwie postaci, którą można by było polubić, ale tam jednak cały czas szarpało nerwy pytanie „Co się, do cholery, stało z zaginioną dziewczynką?”. Tu nie ma nic.
Bezsensowny, głupi, niepotrzebny film. Tak się teraz zastanawiam, czy fakt, że Kashyap będzie miał pod sobą realizację serialu na podstawie „Świętych gier”, to jest aby na pewno dobra wiadomość.
Jeszcze się tylko chciałem wpisać z taką uwagą, że widziałem najnowsze Karanowe dzieuo (czemuż, ach, czemuż forum umarło i nie żyje? Teraz buzują we mnie rozmaite miazmaty, a nie ma dobrego miejsca, żeby mogło mi się ulać). No i niezależnie od tego, jak zły byłby „Ae Dil Hai Mushkil”, to i tak Ranbir i Anushka aktorsko wypadają lepiej niż w filmie Kashyapa. Teraz się zastanawiam, czy to dlatego, że formuła melodramatu jest bliższa ich zdolnościom, czy może jednak w „Bombay Velvet” NAPRAWDĘ nie mieli absolutnie nic do zagrania.