Drishyam był w Kerali niekwestionowanym hitem. 10000 seansów w ciągu niespełna miesiąca, na ekranach utrzymał się ponad 100 dni, a wpływy z biletów, praw do emisji telewizyjnych i remake’ów przyniosły ponad 8 milionów dolarów.
Takiego sukcesu w przemyśle malajalam nie było – a też liderzy nie zmieniają się tu równie szybko co w kinie hindi, gdzie bicie kolejnych rekordów kasowych / otwarcia / popularności trailera przez coraz to nowy blockbuster tak spowszedniało, że trudno się już podobnymi „sukcesami” ekscytować (a żaden wcześniej keralski obraz nie dołączył do „klubu 50 karorów”).
Drishyam w dodatku okazał się jednym z tych nielicznych przypadków, kiedy krytycy i publiczność zdają się wyjątkowo zgodni. Pochwalnych słów nie szczędzili również przedstawiciele przemysłu filmowego – ponoć sam K. Balachander przesłał do reżysera długiego maila z ciepłymi słowami. A w remake’ach Mohanlala zastąpili Kamal Haasan (wersja tamilska) oraz Venkatesh (telugu).
Wpierw w leniwym tempie poznajemy rodzinę George’a Kutty’ego (Mohanlal), prostego drobnego przedsiębiorcy, który oferuje dostęp do kablówki. Wychował się w sierocińcu, nie ukończył szkoły. Prowadzi proste i skromne życie, ale jego bliskim, żonie (Meena) i dwóm córkom, niczego nie brakuje. Zaznajamiamy się z ich codzienną rutyną oraz rzeczywistością niewielkiej miejscowości.
George Kutty jest wielkim pasjonatem kina. W biurze ma wiecznie włączony telewizor, a filmy odgrywają istotną rolę w jego życiu. Wiele decyzji podejmuje, posiłkując się lekcjami, jakich udzieliły mu ekranowe opowieści, i wiecznie odwołuje się do sytuacji z obejrzanych filmów (tytuł można przetłumaczyć jako obrazy – w znaczeniu wrażeń wzrokowych).
Senną introdukcją reżyser usypia czujność widowni i nagle nadaje swojej historii niespodziewany bieg. Życie rodziny zostaje wywrócone do góry nogami za sprawą ciągu dramatycznych zdarzeń. A film – z opowieści obyczajowej – zmienia się w thriller z umiejętnie budowanym napięciem i obowiązkowymi zwrotami akcji.
Twórcy posłużyli się tu rozmaitymi dobrze znanymi kartami: motywem zwykłego człowieka, który nagle musi wyjść poza ramy swojego bezpiecznego, oswojonego świata, niesprawiedliwości społecznej oraz braku zaufania do instytucji i służb wyrażonego tym, że w razie problemów everyman nie ma co liczyć na przedstawicieli prawa, a musi sprawy wziąć we własne ręce i liczyć tylko na siebie.
Rozegrali je jednak nader sprawnie, a poza nieco zbyt długim wprowadzeniem, historia nie wytraca tempa. Udaje się utrzymać zainteresowanie widza, choć ten – w przeciwieństwie do postaci na ekranie – wie, co tak naprawdę się wydarzyło.
Zwraca przy okazji uwagę precyzja w budowaniu scenariusza – bo rozmaite rozsiane informacje czy sceny, wpierw z pozoru mało istotne – stopniowo znajdują swoje miejsce w układance.
Pojawia się tu też – i odgrywa ważną rolę w rozwoju intrygi – interesujący wątek tego, w jaki sposób funkcjonuje ludzka pamięć i jak to wpływa na postrzeganie rzeczywistości. Rzeczywistości, która nas zwodzi, skłania do uproszczonych asocjacji, co sprawia, że trudno odtworzyć obiektywną wersję zdarzeń. Znów powraca więc kwestia „obrazów”.
Kręgosłup scenariusza tworzy jednak motyw rodziny, której członkowie lojalnie stoją za sobą murem. Stanowi ciekawy punkt wyjścia do dyskusji o moralności oraz granicach, jakie można przekroczyć, walcząc o dobro najbliższych. Twórcy jednak dość jednostronnie kształtują sympatie i antypatie widza – szkoda, że nie pokusili się tu o więcej odcieni szarości.
Ważną postacią – i przeciwwagą dla bohatera Mohanlala – jest w Drishyam… kobieta. Szefująca lokalnej policji inspektor Geetha Prabhakar (Asha Sarath). Twarda, bezkompromisowa, rządzi żelazną ręką, zimna. O ile George Kutty wpisuje się w typ troskliwego, ciepłego ojca, ona nie wydaje się modelową matką o wielkim sercu (acz wobec syna okazuje naiwną pobłażliwość). Jej mąż za to jest empatycznym, nieco wycofanym głosem spokoju i rozsądku. To jemu w tym układzie przypisane są cechy zarezerwowane zazwyczaj dla postaci kobiecej.
Pomimo pewnych usterek Drishyam pozostaje interesującą propozycją dowodzącą, że kino komercyjne, bijące rekordy popularności, nie musi być głupie. I że hit nie musi wcale pochłonąć horrendalnego budżetu.
Zdrowe podejście reżysera do sukcesu pozwala mieć nadzieję, że jego przyszłe projekty również okażą się interesujące. W jednym z wywiadów tak skomentował rekordy kasowe:
Właściwie to jestem pełen obaw, bo przyszłe filmy nie powinny uczestniczyć w wyścigu o dotarcie do tej pięćdziesięciokarorowej granicy. To, co nas powinno obchodzić, to ich jakość.
.. i że rozrywka nie musi oznaczać zostawiania mózgu w domu (a przynajmniej za drzwiami kinowej sali), co notorycznie zalecają ichniejsi recenzenci. Bardzo lubię ten film.