Użyte w tytule słowo „nirbachana” oznacza wybory. Jednak chociaż ten zrealizowany w języku orija film przygląda się mechanizmom politycznej walki, które pozostają bolączką ponad dwie dekady po jego powstawaniu, a wybory stanowią tu ważną narracyjną ramę, to nie one są najistotniejsze. Reżyser, Biplab Ray Chaudhuri, traktuje je bowiem jako pretekst do refleksji nad ludzką kondycją i mroczną stroną człowieczeństwa w obliczu codziennej walki o przetrwanie.
To zwięzła, surowa opowieść, która realizm przedstawienia łączy w udany sposób z subtelną symboliką. Nie ma tu zbędnych słów czy scen, wszystkie elementy są precyzyjnie odmierzone. Chaudhuri nie popada w dramatyzm bądź sentymentalne tony, z chłodem przygodnego obserwatora zdarzeń prowadzi widza przez rzeczywistość, która przytłacza zinstytucjonalizowaną niesprawiedliwością. Opowiada o orijskiej wsi, zbieraninie rachitycznych chatynek. Pomiędzy nimi co wieczór przechadza się wymizerowany staruszek żebrak, licząc na resztki jedzenia wyproszone od mieszkańców. Nie zawsze coś dostaje, bo wszyscy mają ciężko i brak jakichkolwiek perspektyw. Mieszkańcy wsi albo pracują na polach zamindara,albo w jego kamieniołomie. Pola to nie idylliczne połacie kwitnącej gorczycy, a miejsca gdzie ciężko się tyra. A w kamieniołomach surowiec pozyskuje się, wysadzając skały materiałami wybuchowymi. Okolicą stale więc wstrząsają wybuchy, wzbijając w powietrze szkodliwy dla płuc miejscowych tuman pyłu.
Pewnego dnia zamindar składa wieśniakom niespodziewaną wizytę. Dziwią się, bo nie zaglądał do nich od dekady. Wiadomo, że musi się kryć za tym jakiś interes – i rzeczywiście. „Pan” zamierza startować w nadchodzących wyborach, potrzebuje więc głosów „swoich” ludzi. Nie wygłupia się oczywiście z żadną kampanią, składaniem obietnic bez pokrycia czy wizjami poprawy losu miejscowych. Upewnia się, że wiedzą, gdzie i jak oddać głos i obiecuje po 100 rupii od głowy za jedyny słuszny wybór płatne w dniu głosowania. Pokorni mieszkańcy zapewniają, że i tak może na nich liczyć, bo mu ufają i nigdy ich nie zawiódł.
Przywódca wsi, w obliczu czekających go wydatków na zamążpójście choć jednej z córek, jak też licznych pomniejszych związanych z codziennymi potrzebami jak żywność czy moskitiera, bardzo na te pieniądze liczy… A do tego dokonuje pewnej chłodnej kalkulacji – że warto zaopiekować się starym żebrakiem, by potem w ramach rewanżu za wsparcie zagarnąć jego „głosowe”. Wie też, że jeśli sam tego nie zrobi, na podobny plan na pewno wpadnie ktoś inny. Nie jest złym czy wyrachowanym człowiekiem. Chce przetrwać i zapewnić dobry byt swojej rodzinie. Żebrak trafia więc pod jego dach, gdzie może liczyć na spokojny sen, posiłek i zwyczajne ludzkie zainteresowanie. Zostaje też zabrany do lekarza – bo dokucza mu dotkliwy kaszel, oznaka chronicznej choroby. Wiąże się z tym wstrząsająca scena – mężczyzna i jego syn dźwigają wychudzonego starca na zaimprowizowanym nosidle do szpitala. Droga liczy ileś mil. Nie jest to opatrzone żadnym komentarzem, brak dramatycznego montażu czy rzewnej muzyki. W drodze po prostu rozmawiają… ale my rozumiemy, co kryje się poza kadrem. Kwestia braku dróg, braku dostępu do najbardziej podstawowej opieki medycznej… dramatyczne warunki życia, które nie obchodzą ani zamindara ani konkurencyjnego politycznego kandydata.
Choć za przygarnięciem staruszka nie stoją czyste intencje, rodzina przywódcy wioski angażuje się w opiekę nad nim. Gdy mąż zżyma się na żonę, że za bardzo się stara, odpowiada mu we łzach, że nie może robić czegoś na pół gwizdka, troska to troska. Dzieci traktują żebraka po trosze jak zniedołężniałego dziadka. Ten wie – bo „dobroczyńcy” tłumaczą mu w końcu swoje cele – że nie spotkał go nagły akt współczucia i łaski, ale poddaje się temu z pokorą. Jest wdzięczny za to, dostał, bo ma tak niewiele, że pełna miska i kąt do spania to wręcz bogactwo. Mówi wprost, że błogosławi wybory, skoro dzięki nim spłynęło na niego tyle dobra. Biplab Ray Chaudhuri nie opowiada krzepiącej, otulającej ciepłem historii o otwierających się ludzkich sercach. Pomimo przebłysków prawdziwej empatii – świat, który tu oglądamy, to świat nieustannej walki. Łańcuch, gdzie każdy stara się znaleźć kogoś jeszcze niżej od niego, kogo może wykorzystać (o podobnej prawidłowości pisałam, omawiając zeszłoroczne Eeb Allay Ooo!). Bezwzględnej eksploatacji podlega też natura. Mieszkańcy wsi zarabiają, rozbijając skały, ale kosztem własnego zdrowia i bezpieczeństwa. Takie poczynanie ze środowiskiem może skutkować nie tylko „zwykłym” wypadkiem podczas wybuchów, lecz także osunięciem ziemi o katastrofalnych skutkach. Na ich ryzyku żeruje zaś właściciel kamieniołomów. Pobrzmiewają tu echa prawdziwej eksploatacji, jakim podlegała indyjska prowincja ze strony rozmaitych zakładów – ponurym cieniem nadal kładą się konsekwencje katastrofy przemysłowej w Bhopalu.
Chaudhuri prowadzi do mocnego finału. Bez bezpośrednich oskarżeń, wskazywania winnych i patetycznych przemów. Pozostawia z uczuciem wściekłości i bezsilności. Od powstania filmu minęło 26 lat… ale nadal nie jest tylko smutnym świadectwem przeszłości.