Kothanodi, debiut asamskiego reżysera Bhaskara Hazariki, wymyka się prostym klasyfikacjom. Po trosze film nowelowy, po trosze opowieść podszyta niesamowitością oraz grozą, po trosze podróż na prowincję tego północno-wschodniego stanu, który z czujnością i zrozumieniem portretuje również Rima Das. Zawieszony między surowym realizmem a mroczną fantasmagorią, choć zanurzony w miejscowym folklorze, mówi uniwersalnym językiem ludzkich słabości, lęków i tęsknot. Przygląda się przy tym z uwagą kobiecym bohaterkom i ich uwikłaniu w sieć społecznych zależności.
Hazarika w poszukiwaniu inspiracji sięgnął po Burhi Aair Sadhu (w angielskim przekładzie dostępne jako „Grandma’s Tales”, czyli „Opowieści babci”), tom trzydziestu ludowych podań zebranych i zredagowanych przez pisarza i poetę Lakshminatha Bezbaroę. Od przeszło stulecia te zaczerpnięte z folkoru opowieści pozostają ważną publikacją w języku asamskim, na której wychowało się już kilka pokoleń. Opowiadają o zarówno o zwykłych ludziach, jak i władcach, roślinach i mądrych zwierzętach. Choć funkcjonują w powszechnej świadomości jako utwory, którymi zabawia się dzieci, bywają mroczne i krwawe jak baśnie Grimmów, a przy tym penetrują mroczne zakamarki ludzkich dusz. Reżyser wybrał głównie te niepokojące historie, a film skierował do zdecydowanie dojrzałej publiczności, choć nie znajdziemy tu scen epatujących przemocą czy okrucieństwem. Ich wymiar jest bardziej symboliczny.
Kothanodi to cztery opowiastki z Burhi Aair Sadhu, połączone narracyjną klamrą. Bhasarika dokonał ich autorskiej adaptacji i w różnym stopniu pozostał wierny pierwowzorowi literackiemu. Jednak nawet gdy coś zmienia, to istota opowieści pozostaje zgodna z folklorystycznym źródłem. Ingerencje reżysera (i zarazem scenarzysty) w dużej mierze pozwalają powiązać epizody w mikrokosmos tego samego czasu i regionu, z bohaterami, których drogi krzyżują się, jak w Narayanowym Malugdi. Tym, co opowieści spaja, jest również figura matki – bo w każdej historii matka ma ważną rolę do odegrania. To słuchająca podszeptów dziwacznego, objawiającego się tylko jej guru macocha (Zerifa Wahid) – zazdrosna o relacje męża i córki z jego pierwszego małżeństwa, która postanawia usunąć „rywalkę”, gdy małżonek wyruszy w podróż w interesach. Kateki (Urmila Mahanta) – wypędzona przez męża po tym, gdy urodziła outengę, owoc ukęśli (po angielsku nazywanej znacznie zgrabniej słoniowym jabłkiem), który podąża za nią niczym cień. Zamożna Dhoneshwari (Seema Biswas), która wydaje córkę za mąż za pytona, spodziewając się, że gad okaże się leśnym bóstwem, obdarowującym dziewczynę bogactwami. I wreszcie Malati (Asha Bordoloi), zdeterminowana, by ocalić nowo urodzone dziecko, bo trójkę poprzednich zakopał żywcem po urodzeniu jej mąż, za radą leciwego wuja, którego we wszystkim słuchał.
Film rozpoczyna niepokojąca sekwencja z mężem Malati grzebiącym nocą w lesie niemowlę. Scena jest mroczna i nastrojowa, w dużej mierze dzięki pomysłowo użytemu dźwiękowi. Po tym pierwszym uderzeniu, sceneria zmienia się na zalaną ciepłym słonecznym światłem wieś. Chwilę można nawet iluzji, że otrzymamy jednak opowieść realistyczną, powoli jednak wnikamy w pokrętny świat pomieszanych porządków, i to, nadnaturalne zaczyna się przenikać z codziennością. Reżyser świadomie dobrał swoje opowieści tak, że prowadzą nas w zupełnie różne rejony. Nie zawsze niosą one pouczenie moralne, czasem są tylko niepokojącą grą wyobraźni, a czasem spod tego, co pierwotnie wydaje się złe, wyziera jednak drugie dno… Nie muszą przy tym straszyć, niepokój budzi tutaj poczucie obcowania z niesamowitością, ze zdarzeniami poza kategoriami namacalnego, materialnego świata. Moim ulubionym segmentem jest historia Kateki, gdzie klasycznej grozy właściwie jest najmniej. Najsłabiej zaś wypada opowieść o macosze, której brakuje mocnego domknięcia obecnego w literackim pierwowzorze.
Ciekawie przyglądać się Kothanodi poprzez pryzmat społeczeństwa, ale też wątków wspólnych dla podań ludowych różnych kultur. Znajome echa zdecydowanie pobrzmiewają w opowieści o dziecku-outedze, w postaci złej macochy, a nawet wężowych zaślubin. Całość też niesie niepokojące przesłanie o źle czającym się pod idylliczną fasadą…
Przez długi czas trudno było mówić poważnie o indyjskim kinie grozy, bo powstawały produkcje kuriozalnie nieudolne, w tym taśmowe B-klasowe produkcyjniaki (wśród których, odnotuję kronikarsko, wiele pereł takich złych, że aż dobrych), czy kiepskie kopie hollywoodzkich klisz. Konthanodi, nagrodzony w 2015 Nationalem dla najlepszego obrazu asamskiego, to jedna z produkcji zmieniających ten smutny dawny stan rzeczy, pomysłowo czerpiących inspirację z lokalnej obyczajowości i kultury. W ten nurt w 2018 roku wpisał się też na przykład bardzo dobrze przyjęty, zrealizowany w hindi, Tumbbad. Czekam na więcej, a tymczasem świetne opinie zebrał tegoroczny, również nieszablonowy film Hazariki Aamis, zatem twórca spełnia rozbudzone znakomitym debiutem nadzieje.