Lijo Jose Pelissery stale lawiruje między poważną tonacją a komedią. Ale jego filmy nawet w komicznym wydaniu często wywołuje śmiech podszyty goryczą. Tak właśnie jest w przypadku Ee. Maa.Yau. Keralski twórca – który w zeszłym roku podbił widownię rozgrywającym się na prowincji gangsterskim Angamaly Diaries – w swoim najnowszym dziele wybrał konwencję czarnej komedii przemieszanej z ponurą satyrą. Zafrapował go zaś temat… śmierci.
Pellissery nadal preferuje lokalność, bo rozgrywa swoją opowieść pośród chrześcijan z nadmorskiej wioski Ćellanam w dystrykcie Koćći. Vavachan (Kainakari Thankaraj), starszawy jegomość koło siedemdziesiątki, wraca po trwającej nieokreślony czas nieobecności do domu. Nic szczególnego, zdarza mu się na trochę znikać bez uprzedzenia. Wraca autobusem, z torbą, w której wiezie żywą kaczkę, butelkę bimbru i zwitek banknotów, które po demonetyzacji straciły wartość. Nie pokazuje się od najlepszej strony, bo z marszu wdaje się w sprzeczkę z jednym z mieszkańców, a nieprzyjemna wymiana słów przechodzi w wymianę ciosów.
W domu wydaje polecenie przyrządzenia sobie curry z kaczki i ku niezadowoleniu żony i innych kobiet zasiada przy flaszce z synem Eeshim (Chemban Jose). Pijacka rozmowa schodzi na temat śmierci i Vavachan emocjonalnie zaczyna wspominać wspaniały pogrzeb swojego ojca. Syn, pod wpływem chwili, solennie obiecuje, że urządzi mu równie wspaniały pochówek. Ironia losu sprawia, że z obietnicy będzie się musiał wywiązać już bardzo niedługo. Jeszcze tego samego wieczoru Vavachan pada martwy. Pora więc zdradzić, że enigmatyczny tytuł to skrót od „Eeso Mariyam Ouseppe” (imion Jezus, Maria, Józef), formułki wypowiadanej przez niektóre keralskie społeczności chrześcijan nad czyimś łożem śmierci.
Ten punkt wyjścia uruchamia lawinę tragikomicznych wydarzeń, które powagę śmierci zestawiają z prozą życia. Pellissery świetnie oddaje zmiany nastroju. Wpierw opowieść toczy się powolnie i leniwie. Po śmierci Vavachana atmosfera staje się gorączkowa, nerwowa. Kamera opuszcza jego dom, zagląda do innych członków społeczności, obiega wieś. W końcu następuje dramatyczna kulminacja, w której rozpacz miesza się z bezsilnością, a natura odzwierciedla stan emocjonalny bohaterów… A scenariusz P. F. Mathewsa prowadzi przez te etapy z umiejętnie budowaną dramaturgią.
Pogrzeb bowiem, mimo heroicznych wysiłków, Eshiego, zmierza w kierunku katastrofy. Wszystko, co może pójść nie tak, idzie według najczarniejszego scenariusza. Prozaiczne przeszkody piętrzą się jakby na złość, jakby świat wokół kpił z powagi sytuacji. To leje ulewny deszcz, który podmywa grunt i przeszkadza żałobnikom. To klarnecista gra tak fatalnie, jakby pierwszy raz miał w rękach instrument. To doktor nie może wydać zaświadczenia o zgonie, bo śpi po tym, jak sobie popił, grabarzowi zaś wypadek losowy uniemożliwia dokończenie pochówku.
Z powagi śmierci kpią również ci, którzy na co dzień z nią obcują – jak przedsiębiorca pogrzebowy targujący się o cenę za trumnę jak byle towar z targu, a na zachętę do zakupu lepszej dorzuca gratis dodatkowe usługi (w tym makijażysty). Miejscowy ksiądz z kolei nie służy bliskim ani duchową poradą ani jakimkolwiek wsparciem, a sprawa najbardziej interesuje go z czysto hobbystycznej fascynacji kryminałami. Najmniejszej empatii wobec bliskich zmarłego nie okazuje również policja. Plotkarze robią, co zwykle, a ludzie… cóż, wydają się zadowoleni, że w sennej społeczności w końcu coś się dzieje.
Świat Pellisery’ego jawi się więc jako niezbyt sympatyczne miejsce, gdzie ludzie w potrzebie pozostawieni są samym sobie, a niesnaski czy kwestie urażonej dumy nie przestają mieć znaczenia nawet w obliczu dramatu. Reżyser kpi z ludzkich słabości, bezlitośnie obnażając niedostatki naszej natury. Bezinteresowna przyjaźń czy gotowość do niesienia pomocy i wsparcia jawią się jako zasmucająco rzadkie.
Pellissery gorzko przestrzega, byśmy o śmierci pamiętali, bo nie znamy dnia ani godziny. Kiedyś zrówna nas wszystkich, nie bacząc na okoliczności i gogodny moment, bo życie to tylko igraszka niepojętych sił. Nie aplikuje krzepiącego zastrzyku optymizmu, ale za to zostawia nas z jednym z ciekawszych indyjskich filmów kończącego się roku.