Zwiastun Simran zapowiadał niezależną tragikomedię o charyzmatycznej dziewczynie z sąsiedztwa. A że w dziewczynę wciela się Kangana Ranault, od razu nasuwały się skojarzenia z Queen. I owszem, to mógł być podobny film – ożywczy w swojej naturalności, skupiony na bohaterce, choć tym razem takiej, która nie musi odkrywać siebie, a już jest odważnie kroczącą własnymi ścieżkami wolną duszą.
Niestety, to jeden z tych przypadków, gdy wszystko, co dobre, zawiera się w zwiastunie. Ten zaś zwodzi widzów, obiecując zupełnie co innego, niż ostatecznie dostajemy.
Wygląda na to, że Hansal Mehta zmęczył się robieniem ważnego społecznie, zaangażowanego kina. Jakby miał dość kontrowersji i kłopotów z wyświetlaniem – jak te, które spotkały go przy okazji Aligarha. Mniejsza, czy chciał odpocząć, czy w końcu na filmie zarobić – zwrot ku kinu lżejszego kalibru nie jest zbrodnią. Problemem jest to, że w tym wypadku reżyser w ogóle nie czuje kina rozrywkowego. Próbuje w Simran upchnąć za dużo, jakby nie mógł podjąć decyzji, co właściwie chce nakręcić. Mamy tu film wpisujący się popularny trend narracji skupionych na silnej bohaterce, dramat o rodzinie z kryzysem więzi, naturalistyczną opowieść o trudach życia NRI, zaprawione farsą, thrillerem, historią łotrzykowską, niemrawym wątkiem romantycznym… I nie, to nie bezpretensjonalna, zwariowana masala – współczesna odpowiedź na Bunty i Babli, tylko bez Bunty’ego. Simran nie jest też świadomą grą konwencjami, a nieskładnym zlepkiem nieprzystających do siebie stylistycznie scen, która sprawdza się tylko w tych momentach, gdy staje się zwyczajną, szczerą opowieścią, jaką obiecywał zwiastun i oglądamy bohaterkę zmagającą się z codziennością czy wdającą się w pogawędki z napotkanymi ludźmi.
Otwarcie jest udane. Poznajemy Praful, trzydziestoletnią emigrantkę z Gudźaratu mieszkającą w Stanach. Praful od kilku lat pracuje w hotelu w Atlancie. Rozwiodła się, mieszka z gderliwymi rodzicami, co woleliby, by znalazła nowego małżonka, ale ona od dawna konsekwentnie realizuje własne pomysły na życie, więc nade wszystko chce się uniezależnić, by w końcu mieć spokój. I pojawia się szansa – na którą zresztą od lat pracowała. Ma kupić mieszkanie na kredyt… Ale kameralna opowieść z życia to było za mało.Traf więc chce, że nasza bohaterka wybiera się z bogatą kuzynką do Vegas – i już to jest pierwszym zgrzytem, bo eskapada wypada mało wiarygodnie, ot, odhaczenie na liście wymogów producentów atrakcyjnej, rozpoznawalnej lokacji. Praful przypadkiem wygrywa 2 tys. dolarów (co jest dla niej astronomiczną kwotą, zważywszy, że żmudnie ciułanych oszczędności na wkład na mieszkanie ma 8 tys.). Choć dopiero co twierdziła, że musi zacisnąć pasa, przepuszcza wygraną na sukienki, fryzjera, różowego szampana… i dalszą grę. Potem historia wpada w pulpowe koleiny. Próbując się „odegrać”, Praful traci całe oszczędności. I znów chce się odegrać, znów bez powodzenia, a gdy w stanie nieszczególnej trzeźwości zaczyna się awanturować z pracownikami kasyna, pojawia się tajemniczy dobroczyńca o aparycji gwiazdora reggae i uczynnie ofiarowuje się użyczyć jej 32 tysiące, w zamian chcąc tylko jej numeru ubezpieczenia społecznego. Dziewczyna oczywiście przegrywa kolejną kwotę, a „dobroczyńca”, w towarzystwie uzbrojonego szefa wyglądającego jak Król Hipsterów, zaczyna bezwzględnie domagać się egzekucji długu, oczywiście odpowiednio powiększonego. Dostajemy trochę wytchnienia w postaci burzliwych scenek z życia rodzinnego i pojawienia się – z inicjatywy rodziców – pretendenta do ręki, który okazuje się całkiem przyzwoitym, acz rozbrajająco naiwnym i idealistycznym gościem. I znów następuje mocne uderzenie – oto nasza bohaterka, by wykaraskać się z finansowych kłopotów, zaczyna w dość specyficzny sposób… okradać banki.
Ponoć rzecz zainspirowała historia Sandeep Kaur, zwanej w swoim czasie Bombową Bandytką, dziewczyny, którą wciągnęły bankowe rabunki i hazard. Ale ta prawdziwa opowieść jest wewnętrznie spójna i mogła posłużyć jako materiał wyjściowy do rasowego, choćby komediowego, heist movie czy wariacji na temat Złap mnie, jeśli potrafisz. Tymczasem scenariusz Simran razi dramaturgicznymi uproszczeniami, narracyjnym chaosem i brakiem logiki. Twórcy przeskakują od realizmu do humorystycznych scen napadów, to znów do śmiertelnie serio nakręconych pogróżek lichwiarzy – które przybierają wręcz karykaturalną formę. Do tego każą nam wierzyć w sceny typu uzbrojony, podejrzanie wyglądający gość niezauważony wchodzi do hotelu, gdzie pracuje Praful, do pokoju, który dziewczyna akurat sprząta i po chwili szarpaniny powala ją ciosem na podłogę. Zamieszanie przyciąga innych pracowników, ale ci nie wzywają policji, bo Praful we łzach twierdzi, że „to sprawa między nimi”. Serio? Jej rabunkowe modus operandi, rozgłaszane przez media, jest powtarzalne, ale kolejni kasjerzy dają się nabrać, a banki nie wydają się mieć ani ochrony, ani monitoringu – nikogo nie interesuje niezmiennie ten sam samochód używany przez złodziejkę: jej prywatny samochód.
Pomiędzy mniej i bardziej udanymi komediowymi wtrętami a pokazaną w nieintencjonalnie przerysowany sposób przemocą Mehta porusza się po oswojonym gruncie dramatu społecznego, z dość naiwnymi spostrzeżeniami dotyczącymi migrantów zarobkowych. Nawet perypetiami rodzinnymi bohaterki trudno się przejąć, bo zarówno jej ojciec, jak i matka to postacie nakreślone kilkoma uproszczonymi kreskami. (Co zresztą stanowi problem właściwie wszystkich postaci w tym filmie – z wyjątkiem Praful). Z czasem zresztą łatwiej mi było trzymać stronę seniorów rodu i współczuć im dorosłej córki, która zachowuje się jak rozkapryszona nastoletnia pannica, niezdolna do przewidzenia konsekwencji swoich decyzji. Praful do rodziców albo ma pretensje, co jakiś czas wywrzaskiwane w kłótniach, to znów jest przymilna, gdy czegoś od nich potrzebuje.
W tym całym chaosie jest jeden jasny punkt – Kangana. To dzięki niej rzecz daje się oglądać, bo robi wiele, by postać dało się lubić, a jej wady przekuć w zalety. Szkoda, że twórcy nie uwierzyli, że charyzma Ranault w połączeniu z dobrymi dialogami to dość, by pociągnąć film. I nie trzeba fabularnych fajerwerków, a wystarczy słodko-gorzka proza życia.
Tak naprawdę ten scenariusz, z modyfikacjami, mógł się udać gdzieś koło 1960 roku w reżyserii Shaktiego Samanty. Z Geetą Bali jako Praful, Shammim Kapoorem jako amantem (koniecznie by mu trzeba rozbudować wątek), Leelą Chitnis jako mamusią, a Omem Prakashem – tatusiem. Złych typków pokazano by z komediowym rysem, a wcieliliby się w nich Mehmood i Pran. Graliby chińskich mafiosów (czemu nie), bo to Chiny by posłużyły za lokację do kasynowego wypadu – reszta akcji by się rozgrywała w Bombaju, gdzie nie obyłoby się bez zawadiackiego Johnny’ego Walkera. W kasynie obowiązkowy numer ze strusimi piórami zatańczyłaby Helen, kuzynkę, co powiodła Geetę do jaskini hazardu, Sheila Ramani (nie mogę przeboleć, że tak mały ma dorobek). A w finale widz otrzymałby pokrzepiającą moralną naukę. W bonusie funkowo-swingujące kawałki Burmana ojca. W takiej formie – przyjęłabym bez zastrzeżeń.
Charyzma Kangany… To jak w starym dowcipie: Yeti przynajmniej podobno ktoś widział.