Z wizytą w Ramgarhu. Wyprawa śladami „Sholay”

Odwiedzenie miejsca, gdzie kręcono Sholay, od lat miałam w planach. Ramgarh nękany przez Gabbara zagrały plenery oddalone zaledwie 50 kilometrów od Bengaluru. A stolicę Karnataki po raz pierwszy odwiedziłam w 2010 r., przy okazji swojej drugiej wizyty w Indiach. Po trosze zabrakło mi wtedy czasu, po trosze czułam się jeszcze za mało pewnie, zapuszczając się samopas w miejsca nie tak oczywiste turystycznie. Do Bengaluru wróciłam jeszcze kilkakrotnie, ale wzgórza, gdzie przycupnęła filmowa wieś i które dały kryjówkę ikonicznemu złoczyńcy indyjskiego kina oraz jego ludziom, ciągle pozostawały poza horyzontem (na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że czas przy tych okazjach pochłaniały mi mecze indyjskiej reprezentacji krykietowej).

Kiedy jednak w ubiegłym roku zaplanowałam długą trasę poprzez Karnatakę, uznałam, że dość wymówek i koniec odkładania nieuniknionego. Jaiu, Veeru, Basanti, Thakurze, przybywam!
Oczywiście popularne przewodniki w interesującej mnie kwestii milczą (co oczywiście uważam za skandaliczne zaniedbanie). Ale od czego Google, blogi miejscowych turystów i internetowe mapy.
Ramgarh był tylko fikcyjną wioską, ale plany zdjęciowe zbudowano w miejscowości o wdzięcznej nazwie Ramanagara (czyli miasto Rama), gdzie rozciągały się wzgórza z majestatycznymi skalnymi blokami. Teraz to duży, hałaśliwy węzeł komunikacyjny przy stanowej autostradzie łączącej Bengalur z Majsurem, z ponaddziewięćdziesięciotysięczną populacją oraz ważne centrum handlu jedwabiem. W 2007 r. dało nazwę całemu dystryktowi. Ale w latach siedemdziesiątych sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Tak opisywała to Anupama Chopra w swojej książce o powstawaniu Sholay:

Ramagara była bezkresną pustką. Dla młodego reżysera i wymagającego operatora jawiła się jako biała karta, czekająca tylko, by odpowiednio ją ukształtować. Ale dla producenta, Sippy’ego seniora, dla którego nade wszystko liczyła się infrastruktura, stanowiła prawdziwy koszmar. Nie było tam nic poza polami i paroma chatami. Należało zbudować od podstaw całą wieś, łącznie z prowadzącą do niej drogą.

Jak to się stało, że karantackie plenery trafiły do historii kina hindi? Ramesh Sippy miał poczucie, że swoim filmem tworzy nową jakość. Sięgał do różnych sprawdzonych wzorców, ale syntezował je i przerabiał je na swoją modłę. Chciał publiczność olśnić – rozmachem, widowiskowością, wielkością. Chciał dać jej coś innego. Filmy o dakoitach kręcono do tej pory w Radźastanie. On miał inny plan.

Ramesh nie chciał wąwozów. Klan Sippych postanowił zrezygnować z typowego dakoickiego stroju, dhoti, chcieli więc również porzucić zwyczajową siedzibę dakoitów, dolinę Ćambal (MP). Zamiast dobrze znanych zakurzonych płaszczyzn Ramesh wymarzył sobie bardziej surową i odległą lokalizację. Chciał miejsca odciętego od cywilizacji, wsi, w której zatrzymał się czas” – tłumaczyła w swojej książce Anupama Chopra.

Ram Yadekar, scenograf, którego reżyser zaprosił do współpracy, ze względu na jego angaż przy Mera Gaon Mera Desh Raja Khosli (filmie, z którym Sholay łączy wiele fabularnych i nie tylko pokrewieństw), zaproponował znalezienie odpowiednich planów na południu Indii. Pomysł był śmiały, bo nie nakręcono tam jeszcze żadnego dakoickiego filmu. Ale jednocześnie świeży. Wyjątkowa sceneria mogła zagrać na korzyść. Choć nie wszyscy tak uważali… Ponoć sam Amitabh sądził, że Sippy upadł na głowę. Cała ta zieleń, skały… totalne zerwanie z tradycją. „Jak można podejmować tak ogromne ryzyko w tak dużym projekcie?” – myślał, ale nie protestował.
Yadekar osobiście poszukiwał lokacji. Sprawa nie była prosta – znaczenie miało specyficzne ukształtowanie terenu. Miało być górzyście, a Thakur ze swego domostwa musiał móc spoglądać na całą wieś. Poszczególne plany nie mogły też być nadto od siebie oddalone.
Gdy Yadekar krążył autem między Bengalurem a Majsurem, przypomniał sobie o anglojęzycznym filmie, przy którym pracował przed kilku laty. Kręcono go, o ile dobrze pamiętał, właśnie w tej okolicy. Kazał kierowcy się zatrzymać. Dopytał miejscowych. Potwierdzili, że owszem, była tu niegdyś zagraniczna ekipa. Zostawił samochód, bo przez chaszcze nie szło przejechać. Przemaszerował kilka kilometrów, ale poświęcenie się opłaciło. To było miejsce z potencjałem. Zrobił mnóstwo zdjęć. Spodobały się, więc zabrał tam Sippy’ego… I wiecie, jak się wszystko dalej potoczyło…

Kto podróżował po Indiach, ten ma świadomość, że nie da się tam wszystkiego drobiazgowo zaplanować i należy się nastawić na dużą dozę improwizacji. Blogi turystyczne nie dawały precyzyjnych wskazówek w kwestii dotarcia do sholayowych wzgórz – autorzy poruszali się własnymi samochodami czy motocyklami.
Uznałam więc, że muszę się dostać do Ramanagary, a tam ogarnę rikszę za miasto, a w ostateczności czeka mnie kilkukilometrowy spacer. Albo odwrót, ale takiego scenariusza nie brałam nawet pod uwagę. Wzgórz w okolicy jest kilka, mnie interesowało Ramadevara Betta. To, gdzie kręcono Sholay, ale też… siedlisko, które dało schronienie całkiem pokaźnej populacji sępów, w związku z czym utworzono tam rezerwat.

Oczywiście nie zawracałam sobie głowy sprawdzaniem, jak dokładnie dotrzeć do celu. Zdawałam sobie sprawę, że skoro miasto leży przy głównej trasie do Majsuru, da się złapać dużo autobusów. A kto by się kłopotał rozkładami. Zatem wyznaczonego dnia z samego rana, zapakowawszy zapas wody, ruszyłam w poszukiwaniu przygody. Żeby nie przebijać się w wiecznym bengalurskim korku, przemknęłam metrem do ostatniej stacji purpurowej nitki – leżącej przy interesującej mnie drodze do Majsuru. Z pobliża odchodziły autobusy, ale tylko podmiejskie, nie dalekobieżne. Po konsultacjach z innymi pasażerami podjechałam kawałek dalej. Tam już był odpowiedni przystanek (nieoznaczony żadną wiatą, jak zazwyczaj częścią lokalnej mądrości ulicznej była wiedza, gdzie się znajduje), skąd mogłam złapać autobus zamiejski kursujący przez Ramanagarę.

Autobus stał przez dłuższą chwilę, zbierając jeszcze klientów. Rozsiadłam się z przodu. Zaraz rzucił mi się w oczy dość częsty element wystroju – obwieszony kwietną girlandą „ołtarzyk” z obrazami o religijnej treści. Tu był radośnie eklektyczny, skrojony pod pasażerów różnych wiar. Zatem w pokoju sąsiadowali ze sobą Ganeśa, Jezus i strzeliste minarety meczetu. A zaraz obok wisiała – dla ochrony przed złymi urokami – maska driśti.

kapliczka

Eklektyzm w codziennym wydaniu

Nad ołtarzykiem przypadło miejsce płaskoekranowemu telewizorowi, umajonemu pstrokatymi naklejkami z papużkami, motylami, kwiatami i… Myszką Miki. Konduktor zainteresował się, czemu jadę do Ramanagary. Nie jest to miejsce, które by przyciągało zagranicznych turystów – ci zdecydowanie ciągnęliby do Majsuru. Wyjaśniłam, że wybieram się na jedno z okolicznych wzgórz. Zapytał, czy wiem, jak tam dotrzeć, na co odparłam, że pewnie wezmę rikszę. Zagadywał mnie zresztą przez większość drogi, ale na nudę i tak nie mogłam narzekać – w telewizorze wyświetlali całkiem świeży przebój z Sudeepem, w kannada. Nic nie rozumiałam, ale… dialogi nie były tu do szczęścia potrzebne. Sudeep błyskał złym spojrzeniem i obracał wrogów w miazgę. Co więcej tu rozumieć? Aż szkoda było wysiadać.

telewizor

Sudeep w wyjątkowej oprawie

Konduktor, przejęty jak serdeczny gospodarz, na chwilę porzucił w Ramanagarze swój autobusowy posterunek, żeby mnie zaprowadzić do rikszy i upewnić się, że rikszarz będzie znał mój cel. Z rozbawieniem pozwoliłam na tę opiekę, choć pomoc tak naprawdę była zbędna. Szpaler rikszarzy – jak to zwykle w takich miejscach – stał zwarty i gotowy w zasięgu wzroku. Wyszperałam z kieszeni karteluszek z nagryzmoloną nazwą „Ramadevara Betta”. Dalsze wyjaśnienia były zbędne. I jak się potem okazało, niepotrzebnie się w ogóle kłopotałam z oficjalną nomenklaturą, bo wystarczyłoby powiedzieć „Sholay Hill”.

Gdy już ruszyliśmy, rikszarz zainteresował się, skąd wiem o Ramadevara Betta. Odpowiedziałam, że uwielbiam Sholay i przeczytałam, że tam właśnie kręcono film. Uśmiechnął się ze zrozumieniem. Nie wydało mu się dziwne, że jakaś przybyszka z tajemniczego daleka (po obowiązkowej formułce „Poland not Holland” musiałam wytłumaczyć, gdzie w ogóle jest Polska) zna Płomienie. No ba, są wielkie, więc oczywiste, że zna.
Nieuchronne za to było pytanie: „Madam, a ile razy widziałaś Sholay”? Test prawdziwego fana. Choć właściwie pogubiłam się w rachunkach (na jakiejś dwucyfrowej liczbie), odparłam, że dwadzieścia. Odpowiedź była najwyraźniej satysfakcjonująca, bo kierowca z uznaniem pokręcił głową, po czym skinieniem wskazał drożynę, którą właśnie jechaliśmy. „Basanti powoziła tędy swoją tongę” – wyjaśnił.

wrikszy

To TA droga

Czy tak było rzeczywiście, czy też nie – nie miało znaczenia. Wyjęłam telefon, by z motorikszy zrobić kilka zdjęć. Wierzyłam, że jadę śladami Basanti, Jaia i Veeru. Prawie słyszałam rżenie Dhanno. Zastanawiałam się potem, czy to wciąż ta sama droga, którą wytyczyła ekipa filmowa, by z autostrady docierać na plan…
Przemknęliśmy przez część Ramanagary, gdzie ponad czterdzieści lat temu stanęły dekoracje filmowe. Kilka niewyróżniających się domostw, pusto, cicho, wokół bawią się dzieciaki. A potem odsłoniło się przede mną wzgórze o znajomym kształcie. (Znajomym nie tylko za sprawą Sholay, bo i David Lean, mój hollywoodzki ulubieniec od epickiego rozmachu, pokazał je w Podróży do Indii z 1984).

wzgorzezaoknem

W końcu odsłoniło się przede mną wzgórze

sholay

Tak to wyglądało w 1975 i… 2016

Pewnie z uwagi na rezerwat, jak też i dla bezpieczeństwa coraz częściej tu ściągających ludzi, po drodze ustanowiono punkty kontrolne (w starszych blogowych relacjach nie było o nich mowy). Pierwszy za ostatnimi zabudowaniami – i tam musiała skończyć kurs riksza. Kolejny już blisko podnóża skały (prywatne auta miały tam jeszcze dostęp). Na wejściu spisują dane i potem na wyjściu odhaczają, że taki a taki delikwent wrócił ze wzgórza.

By dać pełen obraz sytuacji, wypada wspomnieć o odmiennej specyfice miejscowych turystycznych zwyczajów. Różni moi indyjscy znajomi zdają się mocno skonfundowani, gdy jakaś przestrzeń pozostaje stosunkowo bezludna i niezabudowana, a w pobliżu brak budek z jedzeniem, straganów z nieokreślonymi różnościami oraz punktów oferujących rodzinne atrakcje. Dla nich moje dawne włóczęgi z plecakiem po jesiennych Bieszczadach czy kilkugodzinny spływ kajakowy zaspaną rzeką to awanturnicze wyprawy w paszczę dzikiej natury. Z moich obserwacji wynika, że biwakowanie to raczej fanaberia – są biura turystyczne, które organizują takie wypady, zapewniając namioty i śpiwory, w parkach narodowych można wybrać nocleg w namiocie (umeblowanym, z elektrycznością, często są opcje mocno luksusowe). Ale ludzie nie spędzają tak wakacji, nie ma kempingów. Obcowanie z naturą to zdjęcia na punkcie widokowym, do którego da się dojechać, nie ileś kilometrów z mapą w garści. Zaczyna się powoli promować ekoturystykę, rozmaite „adventure camps” z aktywnościami typu trekking, obserwacja ptaków i poznawanie roślin itp., wyprawy rowerowe z nocowaniem gdzieś w drodze, kajakowe. Ale to raczej młodzi się w takie rzeczy bawią.
Już rikszarz mnie przestrzegał z poważną miną „Madam, ale tam nic nie ma, tylko góra”. Odparłam, że to wiem, i że bardzo dobrze. I że mam wodę i coś do jedzenia. Po latach biwakowania i trekkingów jakoś się nie spodziewam infrastruktury na skałkach.
Potem na pierwszym checkpoście podkreślili, jak to tu jest pusto i że to „nature place”. Ale najlepiej było na drugim. Strażniczka leśna, a potem strażnik, dziwili się, że tak sobie sama idę. Mówili do mnie w hindi – zagraniczniacy tu raczej się nie pojawiają, na miejscową nie wyglądałam, wzięli mnie więc za przybyszkę z północy (karnację mam ciemną, ciemne włosy, oczy, więc się nie prezentuję zbyt słowiańsko). Jako tako rozumiałam i byłam w stanie odpowiedzieć.
Strażniczka dopytywała, czy idę na szczyt. Sama. No ale jak to… Pusto tam. Groźnie. Ludzi nie ma. Mówię, że wiem. Że naturę lubię, góry znam. No to w końcu pokiwała głową, że jak się nie boję, to ok. Pan strażnik usiłował mnie zaś przekonać, że powyżej rozciąga się dżungla pełna dzikiej zwierzyny. I że nie ma ludzi. I że góra. Znów musiałam zaświadczyć w przytomności umysłu, że wiem, na co się decyduję.
Chciałam potem składać reklamację, że obiecywali brak ludzi, a tych spotkałam całkiem sporo. Wpierw jacyś okoliczni mieszkańcy, sądząc po narzędziach, jakie nieśli, udający się gdzieś do prac polowych. Potem grupki innych odwiedzających, mniejsze i większe, w tym jedna tak hałaśliwa, że gdyby czaił się tu jakiś dziki zwierz, zwiałby na inną górę. Gdzieniegdzie na skałkach przesiadywały pary, unikając rodzinnego wścibstwa. (Tak przy okazji, podróżnik awanturnik ze mnie żaden, gdyby rzeczywiście nie było to miejsce na samodzielny wypad, zorganizowałabym sobie obstawę).

img_2751-copy

Senna droga ku podnóżu wzgórza

Po drodze spotkałam też ze dwóch strażników leśnych. Oraz niezbite dowody, że pustelnia to jednak nie jest: plastikowe butelki, opakowania po przekąskach i inne śmieci… choć były miejscami pojemniki na odpady. Ech, ludzie…Z dzikiej zwierzyny uświadczyłam jeno dzikie jaszczurki, strasznie dzikie wiewiórki i całe mnóstwo dzikich ptaków śpiewających. Udało mi się wypatrzyć również sępa.

img_2754-copy

Sęp kołujący nad skałami

Po opisach na stronach blogerów spodziewałam się o wiele dłuższego podejścia i bardziej męczącej trasy. Tymczasem w listopadowej karnatackiej aurze była mocno rekreacyjna. Przez większość drogi schody, a tam, gdzie ich brak, dogodnie ułożone kamienie. Oczywiście żadnej dżungli, ot, trochę drzew dających kojący cień na początkowych etapach trasy. No bo co za dżungla miałaby rosnąć na czerwonej skale?

img_2760

Takimi schodami przemierza się sporą część drogi

Można zboczyć nieco ze szlaku, by podziwiać widoki ze skalistych płaszczyzn (Zabłądzić się nie da, nadmierne zapuszczanie się w głąb terenu uniemożliwiają ogrodzenia. I mam wrażenie, że postawione nie z myślą o ochronie nie spokoju sępów, a integralności kończyn co bardziej nierozgarniętych turystów). A widoki rozciągają się magiczne. Trudno uwierzyć, że rzut kamieniem od sporego miasta i raptem kilkadziesiąt kilometrów od hałaśliwej metropolii nagle trafia się do tak bardzo innego świata. Na ogromnej przestrzeni nic, tylko czerwień masywnych skalnych bloków o fantazyjnych kształtach, powrzucanych pomiędzy zielone gaje palmowe. Zewsząd dobiegają pokrzykiwania ptaków, chowających się po krzewinach i kolczastych zaroślach pokrywających okolicę. Natknęłam się na kwitnącego kaktusa – i przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy wciąż jestem w Karnatace czy może jednak w Arizonie… Właściwie to skojarzenie nie było takie znowu niezwykłe. Bo przecież również swoimi „przełomowymi” lokacjami Sippy nawiązywał do westernu, a w Arizonie nakręcono takie tuzy gatunku jak Rio Bravo czy 15:10 do Yumy. 

sholay2

Rozpoznawanie kolejnych znajomych elementów krajobrazu

Wymagający jest tylko ostatni odcinek trasy. Tam wspinamy się na sam szczyt skały po stromym, miejscami wręcz pionowym boku. Są wyżłobione niby-schody, a przy nich są stalowe poręcze, na których się można podciągnąć. Przytrzymać się też można wnęk na dłonie. Trzeba iść wolno i ostrożnie, szczególnie w drodze powrotnej. Wygodne buty i niekrępujące ruchów ubranie to podstawa. Można jednak odpuścić ten kawałek – i zostać poniżej, gdzie znajdziemy świątynki. Niestety, żadna z nich nie jest tą, gdzie Veeru, przemawiając głosem Kriszny, próbował omamić Basanti.
Ale podjęcie wysiłku zostanie wynagrodzone. Z wierzchołka nic już nie przysłania panoramy. Kamienne pustkowie sięga po kres horyzontu. Można zapomnieć o betonie i szkle bengalurskich osiedli apartamentowców i plątaninie zakorkowanych estakad. Chaosie i jazgocie ruchu ulicznego. Palące promienie słońca przypominają za to o tańcu Basanti. A w wietrze pobrzmiewa echo śmiechu Gabbara.

galeria

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Gdy mijałam skromne domostwa  w drodze powrotnej, późnopopołudniowe słońce zalewało wszystko ciepłym blaskiem, a z nim senny spokój spływał na okolicę. Żałowałam, że nie widzę żadnej maleńkiej dhaby czy choćby straganu z herbatą. Byłby pretekst, by się zatrzymać. Porozmawiać. A nuż ktoś pamięta czasy Ramgarhu? Ciekawe, jak się tu teraz ludziom żyje, wciąż na uboczu, jakby w oderwaniu od miasta. Robiło się też późno i czułam, że czas się zbierać, by zdążyć do Bengaluru przed zmrokiem. Wypatrzyłam samotną rikszę zaparkowaną na skraju drogi. Poprosiłam o podrzucenie na przystanek autobusu do Bengaluru. Ale nie zostawiłam Ramgarhu, bo w mojej wyobraźni ożył z nową mocą.

galeria

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Nie tylko Ramgarh

I tu wypadałoby zakończyć, ale zostało jeszcze jedno miejsce do opisania. Potraktujcie to więc jako aneks. Wcześniej bowiem wybrałam się do innej lokacji zdjęciowej ze Sholay. Położonej bliżej – we wsi dwadzieścia kilometrów za Bengalurem, gdzie dociera podmiejski autobus. 400 lat przetrwał tam spektakularny figowiec z tym wariackim system korzeniowym, dzięki któremu wydaje się stworem z innego wymiaru, zwieszającym macki. To pośród nich Dharmendra i Amitabh śpiewali o swojej przyjaźni we fragmencie Yeh dosti.

yehdostisc
Figowiec rozrósł się na przestrzeni 12 000 metrów kwadratowych i wygląda jak cały zagajnik. Tylko z oddali rysuje się sylwetka pojedynczego majestatycznego banjanu. Spaceruje się alejkami pomiędzy kolejnymi zgrupowaniami rozgałęzień, pnączy i liści. Słońce sączy się leniwie, łatwo znaleźć zacienione zakątki. Pośród rozgałęzień stanęła i niewielka świątynka Śiwy, gdzie kolejne uderzenia w dzwon zwiastują błogosławieństwa udzielone kolejnym pielgrzymom. Ptaki zdzierają gardła, ale trudno dojrzeć poszczególnych delikwentów, bo chowają się naprawdę wysoko. Za to nie ma najmniejszych kłopotów z lokalizowaniem innych wrzaskunów, małp. Jest ich tu mrowie. Przyjechałam dość wcześnie, nie pokazało się wtedy zbyt wiele. Ale w miarę gdy przybywało ludzi, zaroiło się też od włochatych krewniaków. Krewniaków, co to wiedzą, że ci mniej zwinni przychodzą z jedzeniem. A nawet jak bez, to można im coś gwizdnąć dla żartu.

galeria

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.


Dziś Jai i Veeru nie wjechaliby tu swoim motocyklem z przyczepką: cały teren jest odgrodzony i służy jako park, dający cień i wytchnienie. A gdyby ktoś spoza włochatej czeredy dokazującej pośród zieleni próbował się uwiesić na wiekowych ramionach banjanu niczym Jai, zostałby stanowczo upomniany. Dość, że cierpliwe drzewo nosi pamiątki po tych, co postanowili wyryć w nim swoje inicjały czy imiona. Tak jak okolice Ramanagary, miejsce zmienił upływający czas. Jai i Veeru przemykali pustymi bezdrożami… teraz wokół są zabudowania wsi. Domy, sklepiki, murowana wiata przystanku.

A czy zanuciłam Yeh dosti? Oczywiście!

Pewnego razu na Dzikim Wschodzie – moja opowieść o fenomenie „Sholay”

2 uwagi do wpisu “Z wizytą w Ramgarhu. Wyprawa śladami „Sholay”

Odpowiedz

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.