Historia Sairoo Brierleya to jedna z tych niezwykłych opowieści, w które nikt by nie uwierzył, gdyby nie było wiadomo, że są prawdziwe. A że publiczność kinowa rozkochana jest w takich baśniowych narracjach napisanych przez życie, było tylko kwestią czasu, kiedy zostanie przeniesiona na ekran. Sam bohater relacjonował ją już nieraz – w medialnych wywiadach oraz opublikowanej w 2013 roku książce. Nie szukał rozgłosu czy popularności. Jak tłumaczył: Opowiedzenie mojej historii po raz pierwszy, tak jak ją wtedy rozumiałem, przyniosło mi ulgę. Teraz, po tym jak wydarzenia sprzed dwóch lat zmieniły moje życie, porusza mnie świadomość, że dzieląc się swoimi doświadczeniami, mogę pomóc innym odzyskać nadzieję[1]. I to właśnie dają widzom twórcy. Solidną porcję nadziei oraz bezpretensjonalnych wzruszeń.
Sairoo jako kilkulatek się zgubił. Zrządzeniem losu znalazł się w miejscu odległym od domu o ponad 1000 kilometrów, Kalkucie. Nie rozumiał bengalskiego i był zbyt mały, by umieć wyjaśnić, skąd pochodzi. Nie znał swojego nazwiska, pochodził z ubogiej, niepiśmiennej rodziny. Trafił do sierocińca. Nie udało się ustalić jego tożsamości, nie zgłosił się nikt, kto by go szukał. Został adoptowany przez australijską rodzinę z Tasmanii (w którą w filmie wcielają się Nicole Kidman i David Wenham). Po latach, jako dorosły mężczyzna, postanowił odnaleźć tę biologiczną, o której nigdy nie zapomniał. A możliwe stało się to dzięki jego niezwykłej determinacji oraz rozwojowi technologii. Dysponował zaledwie kilkoma wskazówkami pozwalającymi mu ograniczyć zasięg poszukiwań oraz mglistymi wspomnieniami z dzieciństwa. Zaczął metodycznie badać ogromne obszary Indii… za pośrednictwem Google Earth.
Ilekroć zachodni twórcy sięgają po indyjskie tematy, boję się uproszczeń. Spojrzenia z góry, taniej pseudoduchowości, barwnych obrazków rodem z kampanii promującej turystykę Incredible India czy popkulturowego nurzania się w ubóstwie wzorem Danny’ego Boyle’a ze Slumdoga. A przede wszystkim sztuczności, udawania, że zna się świat, którego się nie rozumie. Na szczęście w Lionie niczego takiego nie ma.
Film dzieli się na dwa segmenty – indyjski, dzieciństwa bohatera (z dialogami w hindi i bengalskimi) oraz australijski, dorosły. W tym dziecięcym właśnie można by oczekiwać epatowania rozpaczą i biedą. Ale reżyser, debiutujący w długim metrażu Australijczyk Garth Davis, zachowuje powściągliwość, choć nie unika obrazów dramatycznych i smutnych. W scenach „sprzed zgubienia” pokazuje rodzinę niezwykle ubogą, wiodącą życie trudne, ale dającą sobie nawzajem miłość i oparcie (co przypomina o świetnym tamilskim Kakka Muttai). Davis nie próbuje się mierzyć z bolesną, bliską dokumentowi prawdą Salaam Bombay Miry Nair. Nie sięga do rejestrów drastycznych, wstrząsającego naturalizmu – a książkowy pierwowzór dawał mu takie możliwości. Sygnalizuje zło i nieszczęście, ale bardziej każe się ich domyślać. W jakiś sposób przystaje to do perspektywy bohatera, małego chłopca, który nie do końca pojmuje, co się wokół dzieje; reaguje instynktownie i ucieka przed zagrożeniami, choć nie może jeszcze znać ich natury. Same obrazy przerażonego, zagubionego dziecka – niewidzialnego dla przechodniów pośród rzeszy innych ulicznych dzieci – dostatecznie poruszają.
Sunny Pawar, mały aktor, jest siłą napędową tej części. Naturalny i prawdziwy, doskonale by się sprawdził również w kinie społecznego realizmu. Bez reszty zjednuje sobie widownię, która z niepokojem i lękiem towarzyszy mu na kalkuckich ulicach. Dev Patel jako dorosły Sairoo nie ma podobnej siły wyrazu.
W epizodach indyjskiej części pojawiają się dobrze znam znani znakomici indyjscy aktorzy: Nawazuddin Siddiqui, Tannishita Chatterjee oraz Deepti Naval.
Reżyser uniknął pokus nadużycia lokacji. Kalkutę lat 80. prezentuje wyłącznie z perspektywy zagubionego dziecka. A zatem chaotycznego, tłocznego od podróżnych, dworca Howrah i jego okolic: monumentalnego mostu noszącego tę samą nazwę oraz nabrzeża rzeki Hoogly.
Zdjęcia Greiga Frasera nadają całości poetycko-realistycznego wyrazu. Szerokie, majestatyczne ujęcia podkreślają samotność małego bohatera, a przytłumione światło przywołuje atmosferę nieco odrealnionego wspomnienia (pracę operatora nagrodzono Złotą Żabą na operatorskim festiwalu Camerimage).
Nieco słabszy jest segment drugi, gdy towarzyszymy dorosłemu Sairoo w jego osobowościowym kryzysie. Za często widać tu dramaturgiczne klisze. Zgrzytają pewne uproszczenia, wynikające z dużego przeskoku czasu. Wygląda tak, jakby filmowy Sairoo ponad dwadzieścia lat nie wracał do przeszłości. Tymczasem – co wiadomo z jego książkowej relacji – pamiętał zawsze i zabiegał o zachowanie tych wspomnień (stale odtwarzał w myślach wyryte w pamięci ścieżki swojej dzielnicy). A adopcyjni rodzice byli wtajemniczeni w cały proces poszukiwań (małych odstępstw od rzeczywistej historii jest zresztą więcej).
Nie wydaje się też, aby do pewnego punktu bohater filmu miał styczność z kulturą kraju pochodzenia, podczas gdy Brierleyowie dbali, by ich syn nie został nagle wrzucony w skrajnie nowe środowisko (odwiedzali choćby indyjskie rodziny, utrzymywali kontakty z ludźmi, którzy adoptowali jego koleżankę z sierocińca).
W ten sposób jednak twórcy podkreślili kwestię tożsamości, potrzeby dookreślenia swojego ja. Nieświadomość, co dzieje się z bliskimi, których utracił, nie pozwala bohaterowi na zaznanie wewnętrznego spokoju. Musi uzupełnić białe plamy. Odkryć, czy skrawki wspomnień są ułudą, czy prawdą. Kocha adopcyjną rodzinę i jest z nimi związany, ale to nie przekreśla jego przeszłości, której nie da się wymazać czy odciąć.
Dodatkową kwestią jest poczucie winy, jakie budzi w nim fakt, że prowadzi uprzywilejowane, dostatnie życie, podczas gdy sytuacja jego bliskich prawdopodobnie nadal jest daleka od komfortowej. I że pierwotna rodzina nie wie, co się z nim stało.
Lion mówi nam o pamięci, korzeniach (rozumianych w sposób bardziej skomplikowany niż proste poczucie obywatelstwa danego kraju), nadzwyczajnej sile rodzinnych więzi. Sygnalizuje też złożoność rodziny adopcyjnej i problematykę adopcji międzynarodowych – co zresztą jest dobrym tematem do rozpracowania przez kino niezależne.
To wszystko rozegrano oczywiście w konwencji popularnego melodramatu, ale takiego, który nie przekracza granicy sentymentalizmu. Nie drażni też cukierkowością – bo pokazana rodzina jest skomplikowana i wykraczająca poza tradycyjnie pojmowany model. Na najprostszym poziomie film kreśli relacje tak uniwersalne, że mało którego widza pozostawi obojętnym. Na moim seansie szlochali wszyscy, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni.
To nic, że wiemy, jak historia się skończy. Finał śledzi się z zapartym tchem, z tymi samymi nadziejami, jakie żywi Sairoo. A obowiązkowa w konwencji wiązanka archiwalnych zdjęć i nagrań video prezentujących prawdziwych bohaterów tej opowieści dodatkowo podnosi na duchu. Poza tym nie ukrywam, zwyczajnie rozczulił mnie koncept dżalebi jako proustowskiej magdalenki.
[1] Tłum. Małgorzata Kafel, Saroo Brierley, Lion. Droga do domu, Znak 2016.
Recenzja filmu „Lion. Droga do domu”.
Chciałem zapytać, czy Dev Patel nadal nie umie grać, ale w sumie i bez oglądania filmu znam odpowiedź.
Jest lepiej niż zazwyczaj, ale ma dość ograniczony repertuar środków. Tak naprawdę najbardziej mnie tu drażniła Nicole Kidman, której ekspresja ograniczała się do westchnień i dwóch rodzajów spojrzeń – dobrotliwo-kochającego oraz zatroskanego. Ale pewnie wzniosła idea za rolą przysporzy jej trochę nominacji dla aktorki drugoplanowej;).
Cały szoł kradnie wszystkim kolegom profesjonalistom ten mały Sunny:).