Enigmatyczny tytuł 24 Vikrama Kumara nie bez kozery może przywoływać skojarzenia z czasem. 24 – jak dwadzieścia cztery godziny doby. Bo 24 to kryptonim tajemniczego projektu, nad którym pracuje bohater, wynalazca Sethuraman. Projektu pozwalającego igrać z czasem… Twórcy nie marnują czasu na objaśnienie motywacji naukowca. Oglądamy go w kluczowej fazie eksperymentu w prywatnym laboratorium, mieszczącym się w imponującej posiadłości, gdzie mieszka z żoną i maleńkim synkiem. Jednak chwilę po tym, gdy Sethumaran obwieszcza – tyleż rodzinie, co widowni – że skonstruował w końcu zegarek umożliwiający podróż w czasie, do domostwa wdzierają się intruzi – jego niegodziwy brat bliźniak Athreya wraz z równie nikczemnymi pomagierami. Nie udaje im się wydrzeć tajemnicy wynalazcy, który w porę – i w odpowiednio widowiskowych okolicznościach – ukrywa swoje dzieło oraz dziecko. Nie ocali jednak życia własnego ani żony…
Dwadzieścia sześć lat później jego nieświadomy korzeni syn Mani zacznie odkrywać sekrety tajemniczego pudełka ze stylizowanym symbolem „24”, jakie od zawsze przerzucano w domu z kąta w kąt, oraz dramatycznych wydarzeń z przeszłości.
Jak nietrudno wywnioskować z tego zarysu fabuły, nie mamy do czynienia z kinem zaangażowanym społecznie czy poszukującym. 24 nie jest również futurystyczną, gatunkowo czystą superprodukcją, jaka mogłaby przemówić do zagranicznej widowni. To rozrywkowa masala, która dostarczyć ma możliwie bezpretensjonalnej zabawy, skosić swoje w box office, dać gwieździe przestrzeń do gwiazdorskich popisów, a im mniej pytań zadaje widz przy okazji kolejnych spektakularnych zwrotów akcji, tym lepiej.
Ci, którzy w takiej formule nie gustują czy też zwyczajnie czują się już nią znużeni, po 24 się do niej nie przekonają. Jednak jeśli ktoś lubi od czasu zawiesić niewiarę i przywiązanie do logiki przed wejściem na salę kinową, film dostarczy mu sporo uciechy. Ja dawno się równie dobrze nie bawiłam na czymś tak ostentacyjnie mainstreamowym. I przyznam, że to pierwszy od wieków film Suriyi, który oglądałam bez pragnienia natychmiastowej ewakuacji.
Ani przez chwilę nie ma wątpliwości, kto tu jest gwiazdą i siłą napędową. Suriya dwoi się i troi – całkiem dosłownie. Wciela się oczywiście zarówno w poczciwego misiowatego naukowca, jak i groteskowo przerysowany czarny charakter – to na dwóch planach czasowych plus czarny charakter udający swojego „dobrego” brata, oraz wygadanego młodzieńca Maniego.
Oczywiście nie może tu zabraknąć piętrowych knowań i intryg, mrocznych spojrzeń, demonicznego śmiechu, odcinanych kończyn, bójek, przemów, w których na wypadek nieogarnięcia widzowi przypomina się, co widział chwilę wcześniej, kropli deszczu w slow motion, wyjątkowo fortunnych (czy wręcz przeciwnie) zbiegów okoliczności, szczęśliwych pojednań, opiewania rodzinnych więzów, romantycznych perypetii czy dziewczęcych dąsań.
Reżyser przy wsparciu operatora i scenografa najwyraźniej dobrze się bawili, pracując nad stroną estetyczną. Steampunkowa stylizacja laboratorium i wynalazku Sethumarana, urokliwy warsztat zegarmistrzowski Maniego, barwne plenery oraz ciepła baśniowa atmosfera dodają tej historii lekkości i uroku. I sugerują, by nadmiernie nie doszukiwać się tu prawdopodobieństwa.
Po podobną estetykę (i motyw wynalazcy) sięgnęli twórcy ubiegłorocznej produkcji hindi, Hawaizaada. Ich film był jednak nużącym zlepkiem chaotycznych scen z udziałem postaci bez właściwości. A 24, mimo wszelkich scenariuszowych absurdów, angażuje. Wstawki komediowe są komiczne, przechwałki bohatera oraz jego przekomarzanki z heroiną (Samantha) urokliwe, przybrana mamusia (Saranya) charyzmatyczna, wyrazista i z miejsca budząca sympatię. Motyw podróży w czasie zaś wykorzystano zarówno w tonacji serio, jak i komediowych sekwencjach niczym z About Time Curtisa.
Nie zabrakło też udanych cameos – humorystyczna sekwencja stadionowa rozbroi każdego miłośnika krykieta.
Część zdjęć nakręcono w Polsce – acz akcja ani na chwilę nie przenosi się nad Wisłę. Przepiękne nadmorskie, górskie czy krakowskie plenery zagrały w piosenkach. Małopolski dworek wciela się w dom bohatera, a okalają go malownicze, oblane jesiennym światłem jesienne lasy. Skąd tylko podróż pociągiem – przez zjawiskowe wiadukty – dzieli nas od Ćennaju. Można się rozmarzyć. I trzeba przyznać, że lokacje są świetnie użyte. Budują klimat, nie wydają się opatrzone i wypadają naprawdę atrakcyjnie, a operator wydobywa cały ich wdzięk.
Film miał niezłe otwarcie i już zapowiadany jest sequel. Może w nim się wyjaśni, czemu właściwie Athreya stał się nikczemnikiem i skąd wiedział, nad czym braciszek pracuje. Ale czy to właściwie istotne? Pomysł nadal kryje spory rozrywkowy potencjał.