Wielka szkoda, że Filmistaan – nagrodzony Nationalem jako najlepsza fabuła hindi 2012 roku – ogólnokrajowej premiery doczekał się dopiero w ubiegłym roku. Ten pomysłowy i nieco zwariowany debiut Nitina Kakkara doskonale by bowiem pasował na okolicznościowy film upamiętniający setną rocznicę istnienia indyjskiej kinematografii. I byłby jako taki hołd o wiele bardziej adekwatny niż Bombay Talkies. Bo o ile w przypadku nowelowego BT odwołania do X muzy są raczej dość pretekstowe, ta słodko-gorzka komedia o kinie – i miłości do niego – mówi przede wszystkim.
Pomysł, by w jednej historii zawrzeć fascynacje „ruchomymi obrazkami”, autotematyczne cytaty, jak też wciąż bolesne kwestie Podziału i indyjsko-pakistańskich napięć, a to wszystko okraszone żartem, kpiną i puszczaniem do widowni oka wydaje się może nieco naiwny, ale reżyserowi udało się wybrnąć z zadania całkiem zgrabnie.
Choć nie byłoby tak prosto bez pomysłowego scenariusza i dobrze wymyślonego bohatera.
Oto Sunny Aurora (Sharib Hashmi) pracuje jako asystent reżysera, ale tak naprawdę marzy mu się kariera aktorska. Wziął już udział w niezliczonych castingach, jednak ciągle nie zdobył wymarzonej roli. A kiedy oglądamy migawki z jego komicznych przesłuchań, nie mamy złudzeń – jeśli z Sunny’ego jest materiał na gwiazdę, to tylko kabaretu. Do tego jego powierzchowność kwalifikuje go co najwyżej do ról charakterystycznych. Sunny jednak nie traci ducha i buńczucznie powtarza, że jako asystent reżysera nabywa niezbędnej wiedzy, jak winno się pracować i po drugiej stronie kamery. Sunny w głębi ducha ma świadomość własnych ograniczeń, ale żyje kinem, a filmy są mu równe niezbędne do egzystencji jak tlen. Nieustannie sypie cytatami z ulubieńców, a ekranowa rzeczywistość jest dla niego punktem odniesienia wielu sytuacji.
Niestety z trudem wiąże koniec z końcem, dlatego ochoczo przyjmuje propozycję kręcenia z amerykańską ekipą dokumentu w Radźastanie. W przygranicznej okolicy zostaje uprowadzony przez pakistańskich bojówkarzy, którzy omyłkowo biorą go za kogoś z zachodnich filmowców i liczą na okup. Sunny jako zakładnik ląduje w pakistańskiej wiosce. Z czego zresztą początkowo nie zdaje sobie sprawy i rozbrajająco się tłumaczy „jak miałem się domyślić, przecież domy, ludzie, jedzenie – wszystko macie tu takie samo jak u nas”.
Ta konstatacja zresztą stanowi tu rodzaj motywu przewodniego. Bo mowa o porozumieniu ponad podziałami i różnicami, o dostrzeżeniu w „innym” przede wszystkim człowieka. Oczywiście, motyw to ograny i pokazany wcześniej na wiele sposobów. Tu jednak wyjątkowo bezpretensjonalnie, bez łzawych klisz rodem z Veer Zaary czy patetycznych przemów o konflikcie i pojednaniu. Sunny przetrzymywany jest bowiem w domu człowieka, którego syn Aftaab (Inaamulhaq) utrzymuje się z handlu kontrabandą pod postacią pirackich płyt z indyjskimi (i nie tylko) filmami. Panowie szybko nawiążą nić porozumienia, rozprawiając o Khanach, Kapoorach i dzieląc się swoją pasją dla kina. Zresztą za sprawą tej pasji, jak też niemal dziecięcej naiwności i szczerości, Sunny szybko zaskarbi sobie sympatię całej wioski, szczególnie dzieciarni, uwielbiającej podgrywanie przez niego filmowych scenek i udawanie bohaterów. Bo niemal wszyscy tu kochają filmy, a organizowane przez Aftaaba improwizowane kino plenerowe przyciąga i młodych, i starych. Czarodziejska moc ekranu działa niezależnie od granic.
Równie przyjazny co reszta tubylców nie okaże się jednak jeden z bojówkarzy, Mehmood (Kumud Mishra), ucieleśniający ideę, że źli ludzie nie mają poczucia humoru.
Pośród brawurowych komediowych sekwencji jak reżyserowanie przez Sunny’ego wideo z żądaniem własnego okupu, nieadekwatne do okoliczności świętowanie zwycięstwa Indii w krykietowym meczu z Pakistanem czy dubbingowanie postaci Salmana Khana w Maine Pyar Kiya znalazło się miejsce dla poruszającej, świetnie wyważonej sceny rozmowy z leciwym lekarzem wspominającym ukochane miejsca i smaki z Amritsaru. A Sunny przywołuje słowa dziadka, tęskniącego za Lahore.
Niestety, podobnego balansu nie udało się reżyserowi utrzymać do końca. I o ile jeszcze finałowe, nieco przeszarżowane sekwencje, bronią się jako zabawa westernową stylistyką, to rozbrzmiewające potem z offu fragmenty przemów Jinnaha i Nehru tracą zbędnym upolitycznianiem i dryfują ku nazbyt sieriożnej tonacji. A wcześniej wszystko, nawet niebezpieczeństwo, było umowne, pokazane z bezpiecznego żartobliwego dystansu.
Oczywiście dostajemy też obowiązkową w takich okolicznościach dawkę cytatów i nawiązań, również muzycznych, a Sharib Hashmi i Inaamulhaq dają brawurowy występ. Przykra tylko jest świadomość, że Nitin Kakkar, pokazawszy z sukcesami film na festiwalach, zdobywszy najważniejszą krajową nagrodę, aż dwa lata musiał walczyć, by pokazać go w kinach. Cóż po niegłupiej, zabawnej historii, skoro w obsadzie nie ma żadnych znanych twarzy… Taki już los niezależnych filmowców.
Bo właśnie mnie – dzięki pewnej lekturze – olśniło: przecież Filmistan to podobnie jak BT znana wytwórnia z dawnych czasów (nawet mieli część właścicielstwa wspólną:D)
No tak, nie skojarzyłam nazwy, bo ja bardzo niewiele z ich rzeczy widziałam, ze 2-3.
I za Wiki, stworzona przez nich infrastruktura nadal działa;):. Dooj Ka Chand made in 1964, and directed by Nitin Bose, was one of the last film to come out Filmistan production company, however the premises continued to function as a studio, with recent films like Ra.One (2011) and Bodyguard (2011) shot here.
I jeszcze jakiś YRF-owy serial tv był tam kręcony w ostatnich latach.