Wywiad z Rani Mukerji przeprowadzony przy okazji wizyty aktorki w Polsce
Ubiegły rok w kinie hindi okazał się wyjątkowo bogaty jeśli chodzi o produkcje z interesującymi i niestereotypowymi kobiecymi bohaterkami. I były to tytuły komercyjne, kierowane do szerokiej widowni, entuzjastycznie przez tę widownię przyjęte, a nie niszowe kino festiwalowe. Pisałam już wcześniej o Queen, dobrym przykładem jest też filmowa biografia indyjskiej pięściarki Mary Kom z Priyanką Choprą, bardzo ciekawa była rola Alii Bhatt w Highway czy wreszcie występ Rani Mukerji w Mardaani – filmie który od końca stycznia będzie można zobaczyć w polskich kinach pt. Nieustraszona.
Rani wciela się w Shivani Shivaji Roy, nieugiętą i nieprzekupną starszą inspektor Wydziału Kryminalnego mumbajskiej policji. Shivani musi się zmierzyć z wyjątkowo groźnym przeciwnikiem – szajką uwikłaną w porywanie dziewcząt (od kilku- do kilkunastoletnich) i sprzedawanie ich do domów uciech. Sprawa ma dla pani inspektor wymiar osobisty. Na trop grupy przestępczej trafia, gdy w niejasnych okolicznościach przepada bez śladu jej podopieczna Pyaari, dziewczynka z przytułku. Kiedy przeciwnicy Shivani odkryją, że policja depcze im po piętach, będą gotowi posunąć się do każdej niegodziwości, by zatrzeć ślady.
Wspominano, że postać Shivani jest wzorowana na Meeran Borwankar, inspektor współprowadzącej śledztwo w głośnej sprawie w dystrykcie Dźalgaon dotyczącej handlu żywym towarem i seksualnego niewolnictwa, która zelektryzowała Maharasztrę w latach 90. I podobnie jak w scenariuszu Mardaani – w proceder byli wmieszani potężni ludzie. Borwankar zasłynęła również jako pierwsza kobieta na różnych wysokich policyjnych stanowiskach, a w Mumbaju pracowała w wydziale, który zajmuje się typami pokroju Dawooda Ibrahima i jego świty.
Nie pierwszy to przypadek w kinie indyjskim, gdy historię inspirującej oficer policji przekuwa się w fikcję. Wcześniej np. na Południu oglądaliśmy bohaterki wzorowane na Kiran Bedi. Vijayashnati, aktorka, która plan filmowy porzuciła dla kariery politycznej, za taką rolę w Kartavyam z 1990 r. (film telugu zdubbingowany również w j. tamilskim i z remake’iem hindi) została nagrodzona Nationalem. Zresztą mam wrażenie, że w sposobie pokazania Shivani są nawiązania do ról tej wyjątkowej gwiazdy (gest ocierania krwi z warg, trening na siłowni, etc.).
Za sprawą tematu nasuwają się skojarzenia choćby z Ugly. Ale to nie ten sam rodzaj kina. Choć jak na produkcję zwykle dość konserwatywnego YRF film jest całkiem odważny (uzyskał certyfikat wyłącznie dla dorosłej widowni) i brutalny, nie pozostawia z poczuciem bezsilności i zgrozy. Nie przytłacza mrokiem przedstawionego świata, pierwotnym złem czającym się w ludziach. W Mardaani jest komu walczyć o sprawiedliwość, wyrównywać rachunki i przywracać równowagę. Są wyraziste opozycje dobrzy-źli, bez niepokojących szarości czy nazbyt wielu odcieniu czerni – jak u Kashyapa. Rzecz jest rozegrana głównie w rytmie oraz konwencji kina akcji. I dobrze, bo kiedy twórcy próbują obrać nazbyt poważny ton, rozbrzmiewają fałszywe nuty. Choćby sceny – w założeniu poruszające i trudne – inicjacji dziewcząt w „branży” tracą na wyrazie jako zbudowane z klisz, a do tego przerysowane. Dla kontrastu – chwilami metody śledczych ujęte są w mocno żartobliwy nawias (ten innowacyjny pomysł na wykorzystanie dźalebi;)).
Reżyser zrezygnował z piosenek, ale chwilami ma się wrażenie, jakby cisza go niepokoiła. Muzyka ilustracyjna zaczyna dominować nad obrazem, podpowiadając widzowi, jakie emocje właśnie winien odczuwać. A jej wyciszeniem, czy też większą subtelnością, dałoby się w wielu momentach osiągnąć znacznie bardziej dramatyczny efekt.
Dla równowagi powściągliwość widać w obrazowaniu. Polski operator, Artur Żurawski, który nie pierwszy raz współpracował w Indusami, przygasił barwy, wiele ugrał cieniem, brakiem światła, oszczędnością stosowanych środków. Bardzo dobrze i realistycznie wypadają sekwencje akcji, jak świetna scena pościgu za motocyklem poprzez zatłoczone arkady budynku (zero autocytatów z dhoomowej franczyzy, naprawdę!).
Postać Rani Mukerji to kobieca wersja bohaterów kina akcji – rzuca efektownymi one-linerami, jakich nie powstydziłby się Chulbul Pandey, odważna, pewna siebie, niezależna, nie waha się działać po swojemu, nie czekając na wytyczne szefów. I potrafi się bić. W przypadku paru momentów, gdy pokazuje szemranym typom ich miejsce, aż by się chciało znaleźć na seansie na indyjskiej sali kinowej, by odpowiednio oklaskać jej sukcesy. (Szczególnie kapitalnie udała się scena z pacyfikowaniem ultraprawicowej bojówki demolującej kawiarnię – że też wiadome frakcje nie protestowały – czy też sekwencja tuż przez Intermission).
Ale też twórcy nie przesadzają z „hirołsową” konwencją. Uwiarygodniają bohaterkę, zarówno poprzez realistyczny wygląd (żadnego biegania w szpilkach, designerskich ubraniach czy ostrego makijażu), jak i pozwalają jej na chwile wahania. Emocje nie przeszkadzają jej jednak w podejmowaniu decyzji. Nie są słabością, ograniczeniem, a rodzina nie stanowi balastu – choć nierzadko ponosi koszty tego, kim jest Shivani. A widz z pełnym przekonaniem jej kibicuje.
Dobrze oglądać Rani w takich rolach, pozwalających jej się wykazać charyzmą i temperamentem.
Mamy tu też sprawdzoną formułę zabawy w kotka i myszkę – pojedynek charakterów między Shivani a jej głównym wrogiem, zimnym i wyrachowanym typem, którego twarzy nie zna. Debiutant Tahir Bhasin przy tak silnej ekranowej partnerce wypada niestety dosyć nijako. Szkoda, że nie obsadzono tu aktora, który w szwarccharakter potrafiłby tchnąć więcej ognia (taki Nawazuddin i mielibyśmy rewelacyjny duet). Za to Anil George (pamiętny Vicky z Miss Lovely) jako Vakil daje solidny charakterystyczny występ.
Akcja niestety miejscami traci rozpęd. Im bliżej końca, tym więcej dróg na skróty jak niespodziewane przełomy w śledztwie, nie obyło się też bez przemów i objaśnień, kto i jak kogo przechytrzył. Niektóre wątki, jak choćby przywrócenia dobrego imienia pewnej postaci, pozostają nierozwiązane.
Ale mocny finał, manifest kobiecej siły i określonego konceptu sprawiedliwości, w jakimś stopniu wynagradza te potknięcia, choć można dyskutować nad jego niejednoznacznym moralnie wydźwiękiem.
W polskich materiałach promocyjnych film prezentuje się jako nowatorski i przełomowy – ale nikt, kto zna indyjską kinematografię, nie potraktuje tego serio. Ani temat nie jest nowy, ani konwencja, ani postacie, ani społeczne zaangażowanie, i mimo „dorosłego” certyfikatu znajdziemy tu solidną dawkę yrfowego lukru (jeśli ktoś chce innego oblicza tego studia, niech sięgnie po wydaną pod bannerem YRF produkcję Anupama Khera Maine Gandhi Ko Nahin Mara z 2005 r. w reżyserii assamskiego reżysera Jahnu Barui). Twórcy świadomie i z premedytacją rozgrywają rzecz tak, by dotrzeć do masowej widowni. Mają poczucie misji – pokazać problem możliwie szeroko. I jest to jakaś metoda. Najważniejsze, że Mardaani rozrywki dostarcza w odpowiednich proporcjach i by dobrze się bawić, nie trzeba wyłączać myślenia – co jest przykrą przypadłością w przypadku wielu projektów wielkich domów produkcyjnych. Dobrze też, że kino popularne nie przestaje sięgać po istotne tematy.
A o innych paniach w mundurze można poczytać u Marioli:
http://ciummaa.blox.pl/2009/03/Mundurowych-wcielen-czesc-VI-tym-razem-panie.html
http://ciummaa.blox.pl/2010/05/Kiran-Bedi-2009.html
Ale Karthavyam z Vijayashanti miał też wersję (znaczy remake) hindi. Która była również sporym sukcesem kasowym (i przyniosła aktorce i parę innych propozycji w bolly – choc nie były one chyba równie ciekawe, no ale to norma traktowania aktorów ‚regionalnych’ w kinie hindi)
O rany, przeszłaś samą siebie :D
Już daruję sobie wzmianki o samym filmie, choć byłoby o czym, ale najbardziej za serce ujęły mnie polskie (choć bez polskich znaków) napisy, które momentami żyły własnym życiem, w kompletnej niezależności od oryginalnego tekstu. Dzięki temu „Mardaani” zyskała dodatkowy, choć niezamierzony przez twórców walor rozrywkowy. Zawsze to jakiś plus.
Ach, tego George’a Clooneya w miejsce Johna Abrahama i Toma Cruise’a w miejsce Chulbula Pandeya trudno wybaczyć.