Pod wieloma względami Kick pozostanie dla mnie filmem wyjątkowym. Bo kręcono go częściowo w Warszawie – przez jeden z planów zdjęciowych prawie codziennie przejeżdżam w drodze do pracy, inny był rzut kamieniem od mojego mieszkania, a w chłodne kwietniowe dni wielokrotnie udawało się natknąć na ekipę pracującą gdzieś na mieście. Bo Randeep Hooda podpisał moje polskie DVD z D. Bo już po kres czasów mogę wzbudzać zawiść indyjskich kumpli swoim zdjęciem z Salmanem. Oraz wiele innych „bo”, które zachowam we wdzięcznej pamięci.
Szkoda tylko, że seans nie był równie rozrywkowym doświadczeniem co dopingowanie produkcji…
Cóż, nie oczekiwałam rzecz jasna kina refleksyjnego i ambitnego. Wiem, jakie są superprodukcje. Wiem, jaki jest współczesny mainstream hindi. Wiem wreszcie, jakie są filmy z Salmanem. I liczyłam nawet nie na kapitalny thriller jak Kaminey, a na rzecz w stylu choćby pierwszego Dhooma – lekką i bezpretensjonalną rozrywkę z rozpędzoną akcją. Niestety dostałam… nużącą i niespójną historyjkę, w której wciąż siada tempo i próżno się doszukać sensu.
Pewne dzwonki ostrzegawcze uruchamiała co prawda świadomość, jak słaby jest pierwowzór telugu… Reżyser jednak deklarował, że Kick z Ravim Teją i Ileaną to tylko inspiracja, i jego Kopniak to właściwie nie remake, a zupełnie nowa jakość. Do współtworzenia scenariusza zatrudniono zaś popularnego pisarza Chetana Bhagata. Trudno jednak dać wiarę, że ktokolwiek pracował tu nad scenariuszem…
Różnic w stosunku do oryginalnego Kick nie jest wiele. Nie mamy co prawda do czynienia z remake’iem 1:1, gdzie skopiowane są niemal scena po scenie i dialog po dialogu, ale modyfikacje są raczej kosmetyczne. Przede wszystkim dotyczą miejsca akcji (Hyderabad vs Delhi oraz Warszawa vs Malezja) oraz bohaterów (np. niegodziwiec, w jakiego tu wciela się Nawazuddin Siddiqui, w wersji telugu był postacią mniej wyrazistą). O zgrozo, w wersji hindi również pojawia się porażająca animowana sekwencja wspominek z dzieciństwa.
Główna oś fabuły – od zawiązania akcji i jej zwrotów po zakończenie – jest z grubsza ta sama. Szukaniem uzasadnień dla rozmaitych wydarzeń i rozwiązań fabularnych nikt sobie tu nadmiernie nie zaprzątał głowy.
Historia zaczyna się w Warszawie, a miejsce akcji anonsuje nam pięknie zaprezentowany w pierwszym kadrze Pałac Kultury i Nauki. Shaina (Jacqueline Fernandez), pani psychiatra o wiecznie udręczonym spojrzeniu, na prośbę rodziny odbiera z lotniska przybywającego ze służbową misją Himanshu (Randeep Hooda). Rodzina liczy po cichu, że dziewczynę uda się w końcu wyswatać. Bo smutna i samotna, a tu okazja trafia nie byle jaka – Himanshu to najdzielniejszy policjant w całym Delhi, chwilowo w ważnej zagranicznej misji. Shaina i Himanshu, podkpiwając z matrymonialnych spisków najbliższych, wdają się w pogawędkę. Shaina opowiada o wielkim uczuciowym zawodzie – byłym chłopaku w Indiach, który wszystko robił dla kopniaka (ang. kick) adrenaliny i
porzucił ją, gdy wizja stabilizacji (Shaina kazała mu znaleźć stałą pracę, skandal!) zaczęła go męczyć. Himanshu zaś zwierza się, że w jego życiu nie ma miejsca dla nikogo innego poza pewnym superzłodziejem – jedynym przestępcą, jakiego nie udało mu się ująć. Tajemniczy Devil (taki przydomek przyjął złodziej) swój następny skok planuje właśnie w Warszawie, bo tu ma zjawić się w interesach pewien prominentny, acz skorumpowany biznesmen (Nawazuddin Siddiqui w karykaturalnej roli czarnego charakteru). A choć Devil twarz zasłania maską, jasne jest, że on oraz dawna miłość Shainy to jedna i ta sama osoba (Salman Khan)…
Warszawa prezentuje się w kadrach nadzwyczaj malowniczo (operator Ayananka Bose rzetelny jak zawsze, doceniam jego pracę tym bardziej, że wiem, jak kiepskie było przez większą część trwania zdjęć światło). Trudno mi jednak traktować Kick jako wyjątkową promocję miasta. Akcja mogłaby się rozgrywać gdziekolwiek, a Warszawę równie dobrze dałoby się nazwać Budapesztem. Nasza stolica niniejszym dołączyła do zacnego grona światowych metropolii, gdzie na każdym kroku spotyka się Indusów oraz gdzie wszędzie, w domu czy w zagrodzie, mówi się po angielsku i w hindi. Nawet w szpitalu na oddziale psychiatrycznym personel jest zagraniczny. A i Himanshu gawędzi z europejską policyjną ekipą w hindi.
Znających warszawską topografię zapewne rozbawi, że Shaina na lotnisko jedzie metrem (w tej roli naziemna kolejka miejska), a także trasa, jaką potem z owego lotniska wraca. O ile jednak nie ma sensu wymaganie, by kolejność stacji i czas przejazdu odzwierciedlały w filmie stan rzeczywisty, to fakt, że na owej trasie dwukrotnie mija się Stadion Narodowy, jest już komiczną wpadką.
A największym kuriozum jest kursujący po stołecznych ulicach czerwony londyński double decker z kierownicą po odpowiedniej dla ruchu lewostronnego stronie, dziesiątka do stacji King’s Cross (która w brytyjskiej stolicy rzeczywiście jeździ taką trasą). Twórcy najwyraźniej nie myślą najlepiej o inteligencji swojej widowni. Bo też nijak nie próbują ukryć tego gigantycznego bubla. W Indiach może i nikt się nie połapał, publiczność w londyńskim kinie, gdzie film oglądałam, wydała się cokolwiek rozbawiona.
W czasie zdjęć wspomniany autobus (niemal celebryta po tym, jak zrzucono go z Mostu Gdańskiego) wzbudził obawy, że Warszawa gra Londyn… Zabawne, że w finalnym rozrachunku okazało się, że to Glasgow (bo tam zdaje się zaczęto „europejskie” zdjęcia), udające Londyn, w jednej z sekwencji akcji stało się Warszawą. Zrealizowanych scen widać nie można było zmarnować. Takie zatem trywialne i czysto materialistyczne jest rozwiązanie zagadki czerwonego autobusu na stołecznych ulicach.
Pomysł na film nie był do końca zły. Miłosny trójkąt bohaterów „z przeszłością” wpleciony w solidne kino akcji to właściwie samograj. Niestety Kick próbuje być wszystkim po trochu – romansem, wariacką masalą, komedią, kinem familijnym, tanim melodramatem, historią o zamaskowanym mścicielu / nieuchwytnym bohaterze ponad prawem, głosem przeciw korupcji i niesprawiedliwości, męskim kinem pościgów i wystrzałów z wątkiem udawanej amnezji na deser oraz zwodami, co nie zwiodłyby nawet przedszkolaka – i nie jest to poprowadzona świadomie międzygatunkowa gra. Konwencję Kick przybiera raz z przymrużeniem oka, to znów robi się śmiertelnie poważnie i łzawo. Całość tworzy wyjątkowo niestrawny i chaotyczny koktajl (z irytującą sekwencją, jak Shaina i Devi się poznali kwalifikującą się do wycięcia w pierwszej kolejności… choć nie, animowana wstawka jest jeszcze bardziej nieznośna). Numery muzyczne poupychane są dość przypadkowo i sprawiają wrażenie kręconych na akord. Głośno reklamowane zaś sceny akcji… cóż – zrealizowano je sprawnie, ale nie zapadają szczególnie w pamięć.
Z ekranu poznamy za to trochę porażających życiowych prawd.
W kwestii kobiet: możemy spić się do nieprzytomności, a potem zadzwonić po dziewczynę, by odholowała nas do domu, a potem sama po nocy wracała do siebie. I tak nas pokocha. Gdy poznajemy rodzinę wybranki, obraźmy koniecznie jej ojca. Nie będzie nam tego miała za złe. A on nie wyrzuci nas za drzwi. Zostawiając dziewczynę, stwierdźmy, że życie u jej boku nie daje odpowiedniego kopniaka – a i tak o nas nie zapomni (w tym pozytywnym sensie). I najlepszy sposób, by zrobić wrażenie na wykształconej niewieście, to po prostu porządnie dać komuś w pysk. Ach i nie zapominajcie, jeśli umawiacie się z psychiatrą, jako czułego przydomka używajcie Dr Psycho (doktor Psychol/Psychopatka). Będzie wniebowzięta!
W kwestii ogólnej moralności: można łamać prawo i zdemolować pół miasta – jak długo działamy w imię dzieci, najlepiej chorych, wszystko nam wolno i będzie nam wybaczone.
Najbardziej bezpretensjonalny w tym wszystkim jest Salman. Dokładnie wie, kim jest i po co znalazł się na planie oraz że to dla niego do kin ruszy widownia. Uśmiechnięty i charyzmatyczny, dobrze się bawi, rzucając kolejne efektowne one-linery i pogrywa własnym wizerunkiem. Oczywiście nie zabrakło nawiązań do jego postaci z Dabangg. Gwiazdorska charyzma nie wystarczy jednak, gdy twórcom brak historii do opowiedzenia…
Brak też niestety damsko-męskiej chemii (a postać Jacqueline jest irytująco papierowa, nieciekawa i właściwie zbędna). Iskrzy za to między postaciami Salmana i Randeepa, co podsuwa mnóstwo żartobliwych interpretacji.
Z niechęcią myślę o reakcjach, jakie film wywoła, jeśli zostanie pokazany w Polsce. Cały pozytywny efekt Lunchbox (Smaku curry) wyparuje, bo znów będzie się kpiarsko i pogardliwie pisać, jakie to indyjskie kino nonsensowne i kuriozalne.
I wybaczcie, zagapiłam się na spadający autobus, więc nie zauważyłam, czy wyretuszowali pewien słynny napis dotyczący postaci z naszej rodzimej polityki na rurze ciepłowniczej. Liczę, że ktoś zwróci na to uwagę, bo ja nie wiem, czy się poważę na kolejny seans. A przynajmniej nie bez odpowiedniego zapasu trunków i dobrego planu na drinking game (wypijanie kolejki, gdy którykolwiek z bohaterów wypowiada słowo „kick” może załatwić sprawę).
Będzie seans, czy tego chcesz, czy nie. Choćbym do krzesła przywiązać miała. :> I będzie drinking game – to obiecuję. :D Howk!
Z Tobą (i procentami;)) obejrzę wszystko. Choćbym znów miała o drugiej w nocy na osiedlu Chammak Challo śpiewać;). Albo w tym wypadku odegrać na osiedlu klip do „Yaar na miley”;).
„Chammak Challo” jest już takie pase. Ale na pewno znajdzie się inny Szaruk do odśpiewania. :D Może „Challa”? Mam gitarę. Ja brzdękam, ty śpiewasz i zbieramy pomidory, które rzucają (w) nas sąsiedzi. Będzie na sałatkę. :P
Nie, „Yaar na miley”. Yo Yo Honey Singh wiecznie na topie. Ja wezmę płaszcz i będę robić za Salmana. Ty możesz być Nagris Fakhri;)
Coś mi mówi, że nie ma znaczenia, co to będzie, byle by było. :P
Pingback: Salman Khan w Warszawie – druga porcja zdjęć z planu „Kick” | Hunterwali
@”fakt, że na owej trasie dwukrotnie mija się Stadion Narodowy, jest już komiczną wpadką”
Ale wiesz oczywiście, że jak białasy kręcą filmy o Indiach, to też im się zdarzają tego rodzaju wtopy?
@”Cały pozytywny efekt Lunchbox (Smaku curry) wyparuje”
A to był jakiś? W sensie: ktoś ten film w ogóle zauważył?
„Lunchbox” zebrał sporo dobrych recenzji i całkiem długo utrzymał się na ekranach.
Co do wpadek z drugiej strony – heh, ostatnio przecież obśmiewaliśmy specjał kuchni indyjskiej wedle ludzi od „Podróży na 100 stóp”;).
@’„Lunchbox” zebrał sporo dobrych recenzji i całkiem długo utrzymał się na ekranach.’
„Sporo” i „całkiem długo”, czyli ile? Przecież ten film przeszedł u nas kompletnie bez echa. Nawet w weekend otwarcia nie załapał się do pierwszej dziesiątki box office w Polsce (którą, dodajmy, zamykała komedia „Wykapany ojciec” z 17 tysiącami widzów z weekendu, więc Lunchbox musiał zebrać jeszcze mniej, czyli nic). BTW, Gutek w ogóle ma zamiar wydać go na DVD czy trzeba zamawiać na Indunie?
@”Co do wpadek z drugiej strony” – och, zebrałoby się tego więcej. Od Tadź Mahal leżącego rzut kamieniem od Bombaju w „Octopussy” po Bangalur udający Mumbaj w „Mission: Impossible 4”. Poza tym nie potrzeba zaraz filmowców z Indii, żeby bohaterów jadących na lotnisko kierować koło Stadionu Narodowego. W naszych filmach też się takie kwiatki zdarzają, głównie po to, żeby bohater na ekranie przejechał obok jakiegoś miejsca w Warszawie, które akurat ładnie wygląda.
Ja tam też uważam, że jakiś pozytywny wpływ ‚Lunchboxa’ był (i nie mierzyłabym tego li liczba sprzedanych biletów). DVD natomiast korzystniej kupić na eBayu (ceny przesyłki z Induny mnie wciąż powalają:P) Indyjskie wydanie specjalne jest z listami Sanjaya i Ily i raczej wątpię, czy – jakby co – u nas by to też dołączyli.
A Kicka w żadnej wersji nie tykam :P
Pozytywny wpływ? Chyba wyłącznie w sensie „Ojej, wreszcie w kinach jest jakiś indyjski film, który mogę polecić znajomym bez poczucia obciachu”. I zaraz potem: „Tylko muszę najpierw im wytłumaczyć, co to jest, bo nikt wcześniej o nim nie słyszał”.
A właśnie dostaję coraz więcej maili promujących „Kick” i zapowiadających polską premierę, hi hi hi.
PS: Szafranka, coś ten WordPress jakiś lewy jest, bo się nie mogę zalogować na G+.
Zasadniczo to ja się chyba ze wszystkim zgadzam, co tu Szafranka napisała – może jeszcze dodałbym poradę „Jeżeli jesteście rodzicami małej, ciężko chorej dziewczynki i nie stać was na koszty leczenia, to popełnijcie samobójstwo i zostawcie dziecko na pastwę losu. Wy będziecie mieli problem z głowy, a małą na pewno ktoś się zaopiekuje”. Porażające było to dzieło i od dziś jazda SKMką, szczególnie w pobliżu Stadionu Narodowego, nie będzie już taka sama. Chyba już trochę rozumiem, o co chodziło z tym efektem Lunchboxa (choć oczywiście żadnego efektu nie było, bo tego filmu nie widział u nas nawet pies z kulawą nogą). Bo faktycznie, publiczność na premierze była taka więcej porażona. Siedzące obok mnie panie rozważały nawet całkiem głośno kwestię, czy ten film się w ogóle kiedyś skończy. Aczkolwiek parę scen wzbudziło szczery entuzjazm widowni – w szczególności ten moment, kiedy Randeep Hooda wykminił, że rzucone przez Salmana słowo „LOSER” oznacza w istocie numer rejsu Polskich Linii Lotniczych LOT: LO373. Wszystkie Szerloki świata przy nim po prostu wysiadają.
A mimo to przy wszystkich wadach „Kicka” muszę powiedzieć, że bawiłem się bez porównania lepiej niż na nieszczęsnym „Dhoom 3”. I cały czas chodziła mi po głowie myśl, że właśnie takiego (anty)bohatera brakowało w produkcji YRF. Gdyby to właśnie szukający rajcu Salman wystąpił zamiast nabzdyczonego i rozdwojonego Aamira, film tylko by na tym zyskał (BTW, obejrzałem ostatnio zwiastun „PK” i zrobiło mi się critical conditionum – co to wewogle ma być, bo ja nie przyswajam?). Zwłaszcza że Randeepa bez problemu można by podmienić na Abiszka.
Wstrząsające dzieuo. Absolutny zakaz oglądania na trzeźwo. Jeśli już, to tylko z wysokoprocentowym kickiem. Bo oni na planie też chyba sobie nie żałowali. Jak już nieco się pozbieram mentalnie i czasowo, to może jeszcze coś napiszę, bo cudów w „Kicku” było co niemiara. Ale na razie nie czuję się na siłach.
Ja bym naprawdę bardzo chciała zobaczyć ten scenariusz, co go Chetan Bhagat pisał. Może zgubili i potem się głupio było przyznać. Albo w Bharacie został, jak tu przylecieli kręcić. I dlatego nie wiadomo, czemu właściwie to wszystko się w Wawie dzieje;).
A rodzice dziewczynki na pewno obejrzeli „Dhoom 3” – stamtąd się dowiedzieli, co robi rodzić, gdy rodzina ma kłopoty.
I co za szuje, że w polskich napisach jest SKM-ka, a nie metro;). Nie można sobie pomarzyć, że mamy metro na lotnisko;).
Gdyby ktoś jeszcze nie miał okazji wybrać się do kina na to wybitne dzieło (lub nabrał ochoty na powtórkę), to przypominam, że na początku lipca „Kick” będzie w telewizyjnej Jedynce. Teraz już nie będzie żadnej wymówki, żeby nie obejrzeć.