Shankarabharanam z powodzeniem pokazywano na festiwalach – w 1981 r. we francuskim Besançon uzyskał uznanie publiczności. Reżyser (a wcześniej dźwiękowiec i asystent reżysera kilku prominentnych twórców), Kasinathuni Viswanath, wielokrotnie zdobywał też rozmaite laury w kraju. Nakręcił nie tylko filmy telugu, lecz także pracował w przemyśle hindi. Laur Shankara uważa się za jedno z jego najwybitniejszych osiągnięć i sztandarowy film z jego twórczego emploi – znakomicie łączący względy komercyjne oraz artystyczne, w dodatku silnie zakorzeniony w jego stanowej tradycji. W tym wypadku poprzez wykorzystanie klasycznej muzyki karantyckiej.
Reżyser zwraca się – za sprawą rodzaju motta na ekranie – bezpośrednio do widza, mówiąc, jak szczególna jest dla niego muzyka i że żywi nadzieję, że publiczność doceni wysiłki ukazania kwintesencji tej sztuki. I rzeczywiście czuć, że ta opowieść wypływa z fascynacji muzyczną tradycją i wielkiej dla niej pasji. Nie byłoby to możliwe bez rewelacyjnych, mistrzowsko wykonanych kompozycji K.V. Mahadevana.
Shanakra Shastri (J.V. Somayaulu) to poważany pieśniarz karnatycki. Jego głos jest legendarny – podobnie jak oddanie sztuce. Biegłość uzyskał latami ćwiczeń i ciągłą pracę, samodoskonalenie uważa za nieodzowne. Otacza go grono miłośników, ludzi darzących go estymą, naśladowców, on jednak szczególnymi względami obdarza Tulsi, córkę prostytutki. Tulsi, mimo swego pochodzenia, ma ogromną wrażliwość muzyczną i chce się kształcić artystycznie. Z Shankarem łączy ją duchowe pokrewieństwo. Mimo różnic wieku, doświadczeń, kast, ta dwójka doskonale się rozumie. Dla obydwojga poświęcenie twórcze jest bezwarunkowe, a sztuka stanowi element napędowy życia. Społeczeństwo nie potrafi zrozumieć takiej więzi, a po ciągu dramatycznych wydarzeń Tulsi opuszcza swojego mistrza, bo nie chce by za jej sprawą był szkalowany i pomawiany. Po latach, gdy artysta zapomniany przez publiczność hołdującą teraz odmiennym trendom, osiądzie na prowincji, losy tej dwójki znów się splotą…
Jak w klasycznym dziele Guru Dutta mamy wielkiego twórcę, który w końcu przymiera głodem, a na jego sztuce poznaje się tylko ktoś, od kogo nie oczekiwałoby się wrażliwości estetycznej. Ale tu – w przeciwieństwie do twórczości mistrza melancholii– jest promień nadziei. Bo tradycja i wielkość nie przepadną, póki jest komu przekazywać spuściznę.
Po premierze Laur Shankara musiał wywoływać silne reakcje z uwagi na społeczne konteksty. Bo mamy tutaj muzykę, która łączy i wiąże ludzi bez względu na pochodzenie, która jest pomostem i nie zna granic. Mamy szacownego guri-ji, który podobne herezje głosi, i nie bacząc na złe języki, przyjmuje pod dach osobę z nizin społecznych.
Film wpisuje się też w jakimś stopniu w nurt kina patriotycznego, które miało dać odpór zakusom Zachodu, pokazywać indyjską tradycję jako tę najbardziej wyjątkową i najgłębiej słuszną. O ile jednak większość dzieł z nurtu patriotycznego to niestrawne propagandowe czytanki, Viswanath w ciekawy sposób bawi się motywem nowoczesność vs tradycja. Nie obchodzą go kwestie obyczajowe – w tych wszak idzie na przekór „tradycji”, a w zgodzie z sercem i człowieczeństwem. Jego zajmuje sztuka, wypieranie kultury wysokiej przez popularną. Tu muzyka rozrywkowa odsyła tradycyjnie wykształconych twórców do lamusa.
Gdy dochodzi do konfrontacji mistrza i swingująco-funkującej grupy (świetnie, nota bene oddającej to, co wówczas brzmiało na ekranach, w pewnym momencie zdaje się nawet był muzyczny cytat z Burmana), okazuje się, że wbrew pozorom nie jest tak, że Shankar odmawia im racji bytu. Neguje tylko niewiedzę – klasyczne muzyczne wykształcenie sprawia, że w mig pokonuje młodzika w wokalnym pojedynku, młodzik zaś, mimo buty i pewności siebie, nie jest w stanie powtórzyć jego klasycznych nut. Może nie o „pop” niszczący tradycję więc chodzi, a zanikanie kultury pracy nad sobą, dążenia do doskonałości?
Po latach ze smutkiem jednak trzeba skonstatować, że reżyser historię opowiedział niejako proroczą. Bo dziś film z podobną ścieżką dźwiękową i tematem poległby w kinach i był skazany jeno na festiwalowa tułaczkę. A w swoim czasie, choć pierwsze projekcie odbywały się przy pustych salach, osiągnął niebywałą popularność.
Cieszy mnie, że zmieniłaś nieco opinię o wydźwięku/przesłaniu filmu :P
Widzisz, jak to rozmowy rozwijają;)?
Nigdy w to nie wątpiłam^^