Bhaskor Banerjee (Amitabh Bachchan) potrafi zaleźć za skórę. Przy czym wiek raczej niewiele ma tu do rzeczy. Owszem, skrupulatne doszukiwanie się w najdrobniejszych dolegliwościach oznak poważnych schorzeń, obsesyjna koncentracja na pracy własnych jelit czy mniejsza sprawność w codziennych czynnościach pewnie mogą się wiązać z siedemdziesiątką na karku. Umysł jednak Bhaskor, Bengalczyk (lubi podkreślać swoje pochodzenie), ma wciąż ostry jak brzytwa i bez ogródek mówi, co myśli. A mówi dużo, często i zwykle krytycznie. Nic poza tym nie wskazuje, by jego zjadliwość, upór czy kłótliwa natura przyszły z wiekiem. I by pan Banerjee kiedykolwiek był osobą mniej skoncentrowaną na sobie czy mniej zabiegał o uwagę najbliższych. Bhaskorem opiekuje się córka, Piku (Deepika Padukone). Niezależna, zdecydowana oraz… kąśliwa pani architekt. Cóż, trudno mieć wątpliwości, po kim odziedziczyła trudny charakter. I że potrzeba silnej osobowości, by wytrzymać z Bhaskorem.
Właśnie o relacji tej dwójki opowiada najnowszy film pochodzącego z Bengalu reżysera, Shoojita Sircara. Niełatwe układy rodzice–dorosłe dzieci, starość, radzenie sobie z chorobą wydają się raczej tematem na poważny i ciężki dramat. Tymczasem Sircar stawia na lekkość – co nie znaczy, że temat lekceważy – i o perypetiach rodziny Banerjee mówi z komediowym przymrużeniem oka. Przy czym śmieszność wynika głównie z humoru sytuacyjnego i błyskotliwych dialogów. Te zaś nader często oscylują wokół różnych ekranowych tabu – tych związanych z wypróżnianiem. Ale ani na chwilę nie jest przekroczona granica dobrego smaku, to tylko odświeżający zwrot ku normalności. Sircar nie wyśmiewa też ani nie wyszydza swoich bohaterów. Traktuje ich za to z pobłażliwością i ciepłem, wybaczając wady – szczególnie że sami są ich świadomi. Sprawia, że pomimo nich, a może właśnie dzięki nim, budzą sympatię. To w chwilach irytacji i zwątpienia, w swojej niedoskonałości, drobnych dziwactwach, gdy najbardziej się upierają i złoszczą wydają się najbardziej ludzcy.
Ale błędem byłaby zbyt powierzchowna ich ocena. Bhaskorowi daleko do stereotypowego konserwatywnego ojca. Feministycznych uwag, jakie notorycznie wygłasza, nie powstydziłyby się rozmaite postępowe bohaterki. A i metody odstraszania potencjalnych absztyfikantów od córki również ma raczej niestandardowe. Piku zaś, której boją się kierowcy firmy taksówkarskiej dowożącej ją do pracy, gdyby nie wrażliwość i niewyczerpane pokłady cierpliwości, nie wykazywałaby wobec Bhaskora matczynej wręcz troski. Jasne jest, że mimo ciągłych sprzeczek i tarć ojca oraz córkę łączy głęboka więź (cudowna scena, gdy razem śpiewają starą piosenkę Uttama Kumara i Suchitry Sen z Saptapadi). Obydwoje też, choć trudni, są po prostu zwyczajnymi ludźmi, kochanymi przez rodzinę. Zresztą cała ta familia, choć jej członkowie sobie gderliwie dogadują, w razie potrzeby stanęłaby za sobą murem.
Sircar pokazuje nam wycinek codzienności. Nie konstruuje klasycznej opowieści, która z punktu A prowadzi, poprzez kulminację, do B. To film, gdzie dialog i charakteryzowanie postaci poprzez detale znaczą więcej niż akcja. Bo tę zawrzeć właściwie możemy w trzech prostych aktach – rozegranych głównie w zamkniętych pomieszczeniach. Nawet gdy bohaterowie ruszają w podróż, reżyser nie pokazuje bezkresnych przestrzeni ani nie zajmuje go konwencja kina drogi. Nadal skoncentrowany jest na postaciach, na grupce ludzi rozmawiających w jednym samochodzie.
Siłą Piku jest obsada. Amitabh Bachchan godnie nosi na ekranie siwiznę, nie boi się pokazać słabości, starości. Odchodzi daleko od swojego ikonicznego wizerunku młodego gniewnego. Ale twórcy czynią żartobliwy przypis do początków jego kariery – bo przecież jego bohater nazywa się tak samo jak ten z Ananda). Big B jednak nawet jako starszy zrzędliwy jegomość nie traci charyzmy (co za kapitalna scena, gdy podchmielony, tańczy w domu do kawałka, bengalskiego oczywiście, Manny Deya). Deepika jest dla niego równorzędną obsadową partnerką. A znakomicie dopełnia ten duet Irrfan Khan – jako właściciel firmy taksówkowej Rana Chaudhary (Chaudhary, nie-Bengalczyk, jak podkreśla Bhaskor). Postać z własną kłopotliwą rodziną i intrygującą osobowością.
Cały czas mowa o relacji, o dwóch ogniwach. Tymczasem tytuł filmu to Piku, co przesuwa akcent na bohaterkę. Pytanie, jakie stawia przed widzem reżyser wydaje się brzmieć, jaka będzie jej przyszłość. I nie ma wątpliwości, że Bhaskor Banerjee, mimo wszelkich przywar, zadbał o to, by jego córka umiała sobie w życiu poradzić.
PS Warto podkreślić, że film mamy okazję zobaczyć na ekranach polskich kin niespełna dwa tygodnie po indyjskiej premierze.
Chyba zaczynam coraz bardziej tęsknić do tych czasów, kiedy do kina na film hindi szło się z nastawieniem, że będzie kolorowo, śpiewnie, tanecznie, a emocje będą wyrabiać trzysta procent normy. „Piku” obejrzałem na autopilocie, bez śladu jakiegokolwiek zaangażowania, za to z rosnącym znużeniem (kiedy na ekranie pojawił się napis „Interval”, spojrzałem na zegarek i zdziwiłem się, że minęła godzina, bo według mojego odczucia upłynęły co najmniej trzy).
Zastanawiam się nad kwestią odwiecznie towarzyszącą tego rodzaju dziełom, to znaczy „co autor chciał przez to powiedzieć”. Bo jakoś nie przekonuje mnie narracja, że chciał pokazać kawałek życia. Jakby o to chodziło, to mógłby ustawić kamerę na dworcu kolejowym i przez dwie godziny filmować ludzi kursujących między pociągami. Idę o zakład, że znalazłby tam o wiele więcej emocji i ciekawych pomysłów na realistyczne historie, niż „Piku”.
Okej, biorę poprawkę, że pewnie większość wysublimowanych dialogów umknęła mi za sprawą polskich napisów, które jak zwykle szły własnym torem, nie troszcząc się za bardzo o związki z oryginałem. Ale dowcipy o kupie były strawne co najwyżej w „Delhi Belly”, a i to nie do końca.
Słabe to było, okropnie. Ale teraz zobaczyłem, że nakręcił to facet, który ma na sumieniu „Madras Cafe”. I już wszystko rozumiem. Teraz trochę się boję sięgać po „Vicky Donor”, a szkoda, bo miałem to w najbliższych planach. Może se jakiego Szaruchana obejrzę dla równowagi.
>>Może se jakiego Szaruchana obejrzę dla równowagi.
Nie wierzę, co czytam:):):).
„Dil dekhe dekho” sobie obejrzyj. Ja sobie ostatnio zrobiłam powtórkę:D
Domyślam się, że nie wierzysz. Oto, do jakiego upadku doprowadziło mnie obcowanie z „Piku”. A przecież jeszcze niedawno narzekałem, że tego bombajskiego mainstreamu to ja już nie mogę, dajcie mi jakieś porządne kino autorskie, niezależne. No i mam, czego chciałem.
Swoją drogą to jest straszne, że z trzech wprowadzonych u nas w ostatnim czasie indyjskich filmów najcieplej wspominam „Kick”. A to przecież crap, jakich mało.
Już tak nie mirmiłuj, „Miss Lovely” Ci się podobało:D.
Pingback: October (2017) – Ulotne przyczyny | Hunterwali