Gully Boy (2019) – Grzeczny bunt

Jeśli chcecie szybkiej odpowiedzi na pytanie, czy Gully Boy to seans, na którym się można dobrze bawić, to od razu powiem – owszem, tak. Jednak kiedy zacząć analizować, na ile jest to udany film, rzecz robi się nieco bardziej skomplikowana. Zależy też, jak do tej opowieści podejść. Chłopak z ulicy to próba pokazania w indyjskim mainstreamie czegoś na subkontynencie jeszcze nieopatrzonego, a właściwie nieosłuchanego. Historii napędzanej muzyką, ale takiej, której próżno szukać na salonach: zrodzonej z gniewu i nierówności hiphopowej poezji ulicy. Temat na warsztat wzięła Zoya Akhtar, a scenariusz bardzo luźno zainspirowały historie mumbajskich raperów Divine’a i Naezy’ego, którzy ze slumsów wybili się do popularności czy nawet kontraktów płytowych, i to oni właśnie zadbali o muzyczną oraz tekstową stronę filmu. A ich brawurowy kawałek Mere Gully Main – „na mojej ulicy” – został wykorzystany jako ekranowy numer nagrany przez bohaterów i współzarapowany przez Ranveera Singha. Jednak z przetworzenia ich historii na komercyjny scenariusz, w dodatku przeznaczony dla raczej familijnej widowni, wynika trochę fałszywych nut.

Akhtar do tej pory opowiadała o sprawach sobie dobrze znanych. W Luck By Chance przyglądała się środowisku filmowemu, a Zindagi Milegi Do Bara czy Dil Dhakane Do młodym, atrakcyjnym i bogatym ze szczytu towarzyskiej wierchuszki. Zastanawiałam się, jaki film o muzyce ulicy może zrobić zamożna osoba z dobrego domu, bez wnikliwości i warsztatu dokumentalisty, i niestety, potwierdziły się moje obawy, że rezultatem będzie historia wygładzona, wyzbyta gniewu, nerwu i szorstkości. Zresztą różne dotychczasowe indyjskie filmy o rockmanach, a więc innych muzycznych buntownikach, cierpiały na tę samą przypadłość – były tylko wyobrażeniem buntu widzianych oczami grzecznych dzieciaków. Ale wbrew pozorom nie jest to wielki problem. Trzeba tylko pogodzić się, że nie czeka nas indyjska wersja Straigh Outta Compton czy Ósmej mili, a krzepiący romcom przemieszany z równie krzepiącą historią o realizacji marzeń, przezwyciężaniu przeciwności i wybijaniu się ze społecznych nizin.

Mamy tu miłego, nieśmiałego chłopaka Murada (Ranveer Singh), który mozolnie zdobywa wykształcenie, by zostać kimś (ojciec kładzie mu jednak do głowy, że ludzie jak oni mają dość ograniczone możliwości). Czasem zastępuje ojca (świetny Vijay Raaz) w robocie – wożąc bogatych ludzi jako szofer. Czasem z oporami pomoże kumplowi, takiemu nieco na bakier z prawem, skroić jakieś auto. Czasem przypali z przyjaciółmi, z którymi włóczy się po okolicy, zioło, ale od alkoholu trzyma się z daleka. Mieszka w Dharavi (slums rozsławiony przez Slumdoga) w ponurej klitce z matką, rodzeństwem i ojcem, który właśnie sprowadził do domu nową młodszą żonę. Murad od szkolnych czasów spotyka się z ukradkiem z Safeeną (Alia Bhatt) – żywiołową osóbką, pod maską dziewczęcej słodkiej twarzy skrywającą bardzo wybuchowy temperament. Murad, na progu dorosłości, coraz dobitniej widzi, jak mało ma, a o ile więcej mają inni.

Na szczęście odkrywa w sobie artystę… i w wysłużonym zeszycie (a czasem na tablecie) notuje zaangażowane poetyckie wersy. Przełom przychodzi, kiedy spotyka swojego socialmediowego idola, MC Shera (bardzo dobry Siddhant Chaturvedi). Ten staje się jego hiphopowym mentorem pomagającym zdobyć kolejny level: uczy go, jak brać udział w freestyle’owych pojedynkach i jak się rapuje. W domowym studio nagrywają kawałek, który staje się wiralem. A po drodze panowie zetkną się ze studiującą w Berkley muzykę Sky (Kalki Koechlin), która pomoże im zrealizować klip. To wspomniane już Mere Gully Mein – i jeśli porówna się je z oryginalnym, świetnym wideo do tej piosenki Divine’a i Naezy’ego, dobitnie widać zasygnalizowany już problem z autentycznością. Oczywiście rzecz kapitalnie wypada na ekranie, ale to już nie kawałek chłopaków z ulicy, szczery, i porywający w swojej surowości i prostocie wykorzystantch środków, a profesjonalny teledysk, świetnie nakręcony i zmontowany, z ekipą tancerzy w tle i idealnie synchroniczną choreografią Ranveera (nagle nie powściągliwego i wycofanego, a scenicznej bestii) i Siddahnta. I cały film jest jak ten klip – za ładny, za mało chropawy. Niby jest tu slums, ale sfilmowany w odpowiednio ciepłej tonacji kolorystycznej. Niby są problemy ulicy, ale ledwo muśnięte po powierzchni. I jest nieznośnie grzecznie (jak w zeszłorocznym zachodnim hicie Bohemian Rapsody). Grzeczność przenika również do sfery językowej, dostajemy więc chłopaków z ulicy wysławiających się może i slangowo, ale nader cenzuralnie.

Zaserwowano też cały zestaw klisz, jakich można oczekiwać po takiej historii (z rodzinnym konfliktem tyczącym zajmowania się muzyką na czele), co w połączeniu ze zbyt długim czasem projekcji okazuje się dość nużące – co najmniej pół godziny mniej bardzo przysłużyłoby się dynamice. Szczególnie powolna jest początkowa ekspozycja, dobrego tempa historia nabiera dopiero po intermission, ale dalej też jest z tym nierówno. Problematyczne też momentami są motywacje bohatera. O co Murad właściwie gra? Czy buntuje się przeciw nierównościom i niesprawiedliwości? Czy te właściwie mu nie przeszkadzają, jak długo sam może cieszyć się blichtrem i sławą – bo widać, że towarzystwo dobrze sytuowanych, ważnych znajomych, którzy go cenią, mile go łechce. Chciałby zajść daleko, ale nauka go mierzi, a praca białego kołnierzyka, którą oferuje mu w końcu wuj, potwornie nudzi. Życie artysty w jego wykonaniu podejrzanie mało wiąże się z ciężką pracą, a jest miłym ciągiem imprez, spotkań i buntowniczych „artystycznych” działań, z jakich wyrasta się w wieku lat nastu, sprowadzających się do np. domalowywania plakatom ze szczupłymi modelkami dymków z napisem „Nakarm mnie”. Potem zaś może w chwale bohatera powrócić do swojego ubogiego sąsiedztwa i rozdawać pieniądze jak dobry wujek. Jednak za sprawą charyzmy Ranveera zapomina się łatwo o scenariuszowych niedoróbkach związanych z jego postacią (jeśli się zignoruje, że jednak ciut już za dojrzały na granie takiego małolata).

Są jednak w filmie kapitalne sceny, jak zwiedzanie slumsów przez zagranicznych turystów, który bez cienia empatii i z niezdrową ekscytacją przyglądają się mieszkańcom domu Murada niczym zwierzętom w zoo i bez skrępowania strzelają im fotkę za fotką. Jest przejmujący rodzinny dramat na linii ojciec-matka (Akhtar zawsze świetnie wygrywa takie psychologiczne niusanse). I przede wszystkim – rewelacyjnie pokazany bunt kobiet. To one wiodą na ekranie prym i po stokroć w nich więcej gniewu i niezgody na rzeczywistość niż w filmowych chłopakach. Szczególnie wybija się Safeena – w roli, w której bohaterka zwykle ograniczona jest do uroczej, oddanej i wiecznie wspierającej opoki bohatera. Safeenie uroku nie brak, ale to ona nadaje rytm ich relacji. Ma też plany wykraczające poza wspólne szczęście – studiuje medycynę, by zostać chirużką. Jak Murad pochodzi z muzułmańskiej rodziny. Chodzi w chuście, ale odrzuca konserwatywną tradycję. Gra dobrą córkę i bez skrupułów korzysta z rodzicielskiego zaufania, by robić, co chce (ale to nie są jakieś wywrotowe zachcianki: chce zwyczajnego życia osoby w swoim wieku, wykształcenia, związku z osobą, którą sama wybierze). Wciąż ich okłamuje, ale nie z wyrachowania, a dlatego, że jest świadoma, na co by pozwoli, a na co nie – bo tak nie uchodzi dobrej dziewczynie. I ma w tym rację, bo gdy tylko rodzice zwietrzą jej możliwe nieposłuszeństwo, będą mieć na to jedną receptę: koniec z nauką i czas na zaaranżowane zamęście. Safeena, mimo empatii i dziewczęcości, sporo ma też cech „męskich”. Zaborcza i zazdrosna o Murada, gotowa jest o niego walczyć z ewentualnymi rywalkami, i to walczyć bardzo dosłownie. Mocna też jest postać matki Murada (świetna maracka aktorka Amruta Subhash). Razia potrafi wykrzyczeć mężowi swoją krzywdę, ostro odpowiedzieć na jego poniżające słowa czy w końcu podjąć decyzję, że ma dość i chce rozwodu. Pewną siebie, sięgającą bez wahania po to, czego chce, również mężczyzn, jest Skye. Żałuję, że Akhtar nie poświęciła swojego filmu rapującym dziewczynom, bo bohaterki wyszły jej wiele ciekawiej.

Muzycznie jest bardzo dobrze – Ranveer w tej branży co prawda kariery by nie zrobił, ale słyszymy mnóstwo autentycznych kawałków indyjskich hiphopowców. I radzę kontynuować przygodę – mnóstwo tego można znaleźć na youtubie. (Hip hop hindi króluje w efekcie na mojej playliście, muszę jeszcze poszukać tamilskich kawałków). Sporo bezpretensjonalnego humoru – szczególnie w relacji Murada i Safeeny, która napędza tę historię bardziej niż bohatera marzenia o raperskiej sławie. Właśnie dla tej dwójki, świetnych kobiecych postaci, jak i numerów prawdziwych undergroundowych mumbajskich raperów, warto nowy film Akhtar obejrzeć.

Jedna uwaga do wpisu “Gully Boy (2019) – Grzeczny bunt

  1. Z tamilskiego hiphopu to przede wszystkim Yogi B & Natchatra „Madai Thiranthu” (pamiętam, że kiedyś chyba Mariola mnie oświeciła, że melodia bazuje na starym kawałku filmowym, którego autorem jest Ilaiyaraaja). Od hiphopu hindi trzymam się z dala w trosce o własne zdrowie psychiczne (serialowe „Święte gry” reklamowali jakimś koszmarnym szajsem, długo to odchorowywałem), już lepsze są eksperymenty typu Bloodywood.
    A że film będzie ugrzeczniony i bajkowy – to chyba żadne zaskoczenie. Parę miesięcy temu w Muranowie wyświetlali obyczajówkę pt. „Halkaa” o chłopcu ze slumsów w Delhi, który marzył o tym, by mieć własną toaletę i nie musieć załatwiać się przy torach jak wszyscy. Lukru też było pod dostatkiem. Jak również przesłanie: „Biedacy to w sumie tacy sami ludzie, jak my, ale skoro żyją w biedzie i brudzie, to znaczy, że im z tym dobrze i nie trzeba nic zmieniać, bo po co”. Lekko się na wymioty zbiera.

Odpowiedz

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.