Bhaag Milkha, Bhaag (czyli Biegnij, Milkha, biegnij) ma teoretycznie wszystko, co winno zawierać krzepiące widowisko o drodze znikąd do chwały: emocje, odrobinę patosu, szlachetne pouczenie, jak to ciężka praca popłaca. Bohater jest z życia wzięty i godny naśladowania, w tle wielka historia (Podział z ‘47), w obsadzie gwiazdy (Farhan Akthar, Prakash Raj, Sonam Kapoor). Plus sprawna ekipa, zapewniająca niezły poziom realizacji (zdjęcia, muzyka, udźwiękowienie, charakteryzacja). Film skrojony pod nagrody – i zresztą w wielu rocznych zestawieniach triumfował.
Scenariusz przypomina postać Milkhi Singha, indyjskiego sprintera, który w latach 50. i 60., święcił triumfy – wygrywał medale, bił kolejne rekordy, a po dziś dzień trudno wskazać na Subkontynecie lekkoatletów z podobnie imponującymi osiągnięciami. Jednak – co dość ironiczne – film o jednym z najszybszych ludzi swoich czasów ma… irytująco powolne tempo.
Ale zaczyna się obiecująco – od dynamicznej, doskonale sfotografowanej i świetnie zmontowanej sceny wyścigu podczas igrzysk olimpijskich w Rzymie. Singh, faworyt, zakończył zmagania poza podium, choć długo utrzymywał prowadzenie. Nikt nie wie, co się właściwie wydarzyło. Później zawodnik nie chce wraz z grupą innych indyjskich sportowców reprezentować kraju na zawodach w Pakistanie. Impreza ma wymiar polityczny i pojednawczy, zatem rozmaici oficjele roztrząsają, czym jest spowodowana odmowa. Załamanie po fiasku na olimpiadzie? A może są jakieś inne przyczyny? Zostaje wydelegowana grupa, która ma przekonać Milkhę do startu… Podczas długiego przejazdu pociągiem do Ćandigarhu z opowieści jego dawnego przełożonego z armii poznają historię biegacza…
W tym momencie zaczynają się retrospekcje. Dowiadujemy się, jak to w wojsku dostrzeżono przypadkiem talent chłopaka i zaczął on startować w rozmaitych zawodach. Opowieść grzęźnie gdzieś pomiędzy początkami kariery, scenkami z trudnego dzieciństwa, młodzieńczymi wybrykami, migawkami z wojska. Twórcy nie mogą się zdecydować na konwencję i upychają w scenariusz kolejne schematy. Trudne doświadczenia dziecka związane z Podziałem. Wredna banda łobuziaków, jakiej trzeba pokazać, kto rządzi na podwórku. Przyjęcie roli nadwornego błazna w okolicy. Cud-dziewczyna, co się do niej wzdycha od pierwszego spojrzenia.
Klęska urodzaju dotyczy też muzyki – ktoś zbyt wiele srok próbuje złapać za ogon – zarówno stylistycznie, jak i jeśli chodzi o wizualizacje.
Mamy braterską pieśń wojskową z rockowym pazurem. Podniosłą motywująca w podobnej aranżacji. Romantyczną, liryczna pieśń kochanków pośród pendżabskich plenerów (z obowiązkowymi żółtymi akcentami kolorystycznymi). Pieśń rozczarowania, z wiatrem we włosach i melancholijnym pejzażem. Czy wreszcie – najbardziej absurdalną w zestawieniu – piosenkę country w roli numeru klubowego, połączoną z choreografią w stylu kowbojskiego line dancing, gdy akcja przenosi się na chwilę do Australii (!)…
O ile jeszcze oderwaniu od obrazu piosenki brzmią całkiem interesująco (wyjąwszy kawałek country), nijak nie wpasowują się fabułę i są w filmie doskonale zbędne.
Oczywiście mamy w Bhaag, Mikha, Bhaag mnóstwo scen pokonywania przeciwności i heroicznych biegaczych wyczynów – na przykład z bohaterem stającym w szranki, choć rywal szubrawiec z bandą pomagierów poturbowali mu kończyny tak, że ledwo stoi. Zlepek klisz domykają wątki, jakie to w wielkim świecie na młodzieńca, co właśnie znalazł się u progu kariery, czekają straszliwie pokusy. A są to na przykład blondlokie Australijki w krótkich sukienkach, obdarzone promiennym uśmiechem, które sprowadzają niewinnych chłopców na złą drogę nadużywania piwa w klubie i uciech cielesnych. Wątek australijski jest też pretekstem do pokazania pretensjonalnych scen umizgów na plaży – odrealnionej jak z folderu biura podróży. Szczęśliwie jednak – i ku uciesze piewców moralności – nasz bohater uznaje, że trzeba się szanować, a więc skupić na treningach i trzymać z dala od rozwiązłych niewiast.
Podczas seansu ma się nieodparte wrażenie, że nikt tu nie wie, jaką właściwie historię opowiada i co chce o bohaterze – czy to filmowym, czy stojącą za nim rzeczywistą postacią – przekazać. Bo ani nie ma tu zagadki z przeszłości (a jeśli chodzi o niechęć bohatera do występu w Pakistanie, każdy średnio rozgarnięty widz, gdy zestawi hasło Podział oraz pendżabskie pochodzenie Milkhi, wydedukuje powody i bez metrów taśmy), ani dekonstruowania mitu bohatera, ani wręcz przeciwnie – budowania jego etosu. Faran Akhtar również nie ma pomysłu na tę postać innego niż prężenie rozbudowanej muskulatury (choć nie powiem, walor estetyczny jest niemały). A jak na motywacyjną opowiastkę o drodze od zera do bohatera – rzecz nadmienię rozwleczono i wyzuto z dramaturgii.
Nie znam autobiograficznej książki, którą prawdziwy Milkha Sing napisał z córką, a która stała się kanwą scenariusza. Może i materiał nie był specjalnie filmowy. Jednak już rolą reżysera i scenarzysty było wymyślenie sposobu na sprzedanie widzowi tej historii. Na przefiltrowanie jej przez własną wrażliwość. Zinterpretowanie jej. Albo przynajmniej stworzenie sprawnej, rozrywkowej opowieści – z tempem, charyzmatycznym bohaterem i pazurem. Powstała tymczasem miałka i rozwleczona wydmuszka, której wydaje się maratonem na najdłuższym z możliwych dystansów.
O wiele bardziej inspirująca jest historia poza ekranem. Milka Singh sprzedał, jeśli wierzyć źródłom, prawa do adaptacji swojej biografii za jedną rupię (czyli w przybliżeniu jakieś 5 groszy), ale w zamian zawarł w umowie klauzulę, że określony procent od zysków filmu zostanie przekazany organizacji charytatywnej Milkha Singh Charitable Trust wspierającej ubogich i potrzebujących sportowców.
A PST widziałaś? Bo to ciekawe porównawczo.
Nie, ale planuję. Z recenzji wynika, że Paan Singh przynajmniej ma scenariusz;).
Ma jeszcze Nationalową rolę Irrfana (i jakoś bez packa:P) Tyle, że mniej kolorowa i bardziej gorzka historia to siłą rzeczy jest, a takie rzeczy zwykle mają ‚słabszy zasięg’ niż te bardziej ‚landrynkowe’.
Zważywszy na to, że pod filmem podpisał się R. O. Mehra, nie dziwi mnie w ogóle, że „nikt tu nie wie, jaką właściwie historię opowiada i co chce o bohaterze – czy to filmowym, czy stojącą za nim rzeczywistą postacią – przekazać”. Na razie odważyłem się obejrzeć fragmenty (wyjątkowo słabe piosenki są jak dla mnie, a ta australijska to już rzeczywiście kuriozum kuriozów) i boję się marnować czas na całość. Szczególnie że udział Sonam Kapoor nie zachęca, oj, nie zachęca. Może ona w jakiejś scenie chociaż wpada pod samochód (pytam z nadzieją)?
BTW, Szafranka, a „Dzieci północy” już widziałaś?
Sonam bym się akurat najmniej przejmowała, mało co jej jest i ja nawet nie zauważyłam kiedy (i czemu:P) zniknęła. Zdecydowanie bardziej irytuje Australijka – chodzący stereotyp ‚białej laski’.
Z „Dziećmi północy” to ja cały czas liczyłam, że może jednak zobaczy się to w normalnej kinowej dystrybucji. Chyba czas porzucić nadzieje i zamówić te DVD. Acz jak zawsze w wypadku ekranizacji genialnych powieści filmu się boję. Szczególnie, że ostatniego spotkania z Deepą (Videsh) nie wspominam za dobrze…
A co do Sonam – prawie się jej tu nie zauważa. I znika z historii jeszcze szybciej, niż się pojawiła;).
No to skoro nie widziałaś, to nie chcę Cię nastawiać. Ale podpowiem Ci tylko, że intuicja prowadzi Cię w dobrym kierunku: po Deepie raczej nie należy spodziewać się poczucia humoru i subtelności przekazu. Ale za to przynajmniej jest fajna obsada i dużo znajomych. Więcej nic nie mówię, poczekam na ewentualną nocię na blogasku, jak obejrzysz.
Jak się teraz czujesz ze świadomością, że nie poznałaś się na geniuszu laureata IIFA za reżyserię i najlepszy film?
(Hi hi hi.)
Zdruzgotana;). Dostał też National Award dla najlepszego filmu rozrywkowego:).
To drugie to dopiero ‚wtopa’ (ale Nationalowej komisji się w tej kategorii to często zdarza ostatnio. Na szczęście większość nagród z sensem przyznają – czego o IFFie, Filmafach itp za bardzo powiedzieć nie można:P)
Aha, i co tam najlepszy film i reżyser – nagroda za scenariusz i dialogi to dopiero czad :P