Bengalski reżyser Aditya Vikram Sengupta brawurowo zadebiutował przed kilku laty Asha Jaoar Majhe, znanym pod międzynarodowym tytułem jako Labour of Love – Narodziny miłości. Film pojawił się na fali manifestów młodych niezależnych indyjskich twórców i był jednym z tych oryginalniejszych oraz odważniejszych. Sengupta umiejętnie połączył kino zwyczajności z poetycką wrażliwością. Codzienną rutynę nasycił w nim pięknem i nadzieją. I nie oglądając się na przyzwyczajenia publiczności, nawet tej obeznanej z kinem festiwalowym, w pełnometrażowym obrazie o relacji młodej małżeńskiej pary obył się bez choćby linijki dialogu.
Na swój kolejny film, Jonaki, kazał czekać aż cztery lata. I zdecydowanie nie zawiódł rozbudzonych przez ten czas oczekiwań. Zachował swój wyjątkowy artystyczny sznyt, a jednocześnie ruszył eksplorować nowe rejony, gdzieś między przetworzoną przez indywidualne doświadczenia rzeczywistością a snem. Jako źródło inspiracji zadeklarował zaś historię swojej babci.
Osiemdziesięcioletnia Jonaki (znakomita, zmarła już Lolita Chatterjee) leżąc bez przytomności w szpitalu, podróżuje przez własne wspomnienia, przyglądając się życiu, jakie za sobą zostawia. Przypominają jej się sceny z dzieciństwa, ojciec botanik poświęcający się nauce (Sumanto Chattopadhyay), osamotniona matka (Ratnabali Bhattacharjee), wczesna dorosłość i pierwsze miłosne doświadczenia zakończone bezwzględnie przez bliskich oraz późniejsze pozbawione uczucia małżeństwo z mężczyzną wybranym przez rodzinę.
Nie są to jednak konwencjonalne retrospekcje. Narracja nie biegnie linearnie, plany czasowe zmieniają się bez porządku, a przeskoki sprawiają, że historię Jonaki musimy pieczołowicie poskładać ze skrawków. Ta patchworkowa konstrukcja odzwierciedla strumień świadomości, gdzie lawirujemy między wątkami wiązanymi w złożone struktury wedle głęboko osobistego klucza. Bohaterka w dodatku nie zmienia się w czasie – jej wewnętrzny obraz siebie, poza paroma sekwencjami pokazującymi dziewczynkę, to jej obraz tu i teraz: staruszka z twarzą pooraną zmarszczkami, o smutnym, nieco zrezygnowanym spojrzeniu.
Jonaki przywołuje to zwyczajne zdarzenia, to fantasmagoryczne obrazy. Przewijają się różne symbole, które znaczenie mają tylko dla niej, jak pomarańcze, związane z niespełnioną miłością. Próba odczytania niektórych z nich może więc wieść na manowce, tak bardzo są zanurzone w jej indywidualnej narracji. Często powraca motyw rozkładu – choćby pod postacią rozpadającego się mrocznego domu o skruszałych ścianach. Bo wewnętrzny świat Jonaki rozsypuje się na kawałki, wraz z uciekającą świadomością, a widz, uwięziony wraz z bohaterką wewnątrz jej ja, również odchodzi. Film bardziej pozwala doświadczać, przeżywać, niż podążać za jakąś fabułą.
Reżyser (który wzorem twórców-autorów również napisał scenariusz, jak też zaangażował się w montaż i zdjęcia) starannie konstruuje swoją wizję, dobierając odpowiednią paletę barw, poziom oświetlenia, tempo i kontemplacyjne obrazy, które nasuwają skojarzenia z twórczością Tarkowskiego. Serwuje wyborną wizualną ucztę, zbudowaną z wysmakowanych kadrów, której surowe piękno emanuje smutkiem. Bo historia Jonaki to historia pustki, samotności, niespełnienia. Jakby Sengupta próbował nas przestrzec, że kiedyś zabraknie nam czasu, by odzyskać radość, a światu przywrócić kolory.