John Abraham to dla wielu miłośników kina indyjskiego aktor, którego warsztat jest odwrotnie proporcjonalny do starannie wypracowanej muskulatury. Mało kto zdaje sobie sprawę, że John Abraham powinien się kojarzyć przede wszystkim… z awangardowym, poszukującym kinem. Ale chodzi o zupełnie innego Johna Abrahama – keralskiego reżysera, pisarza, scenarzystę i dokumentalistę.
Nakręcił zaledwie cztery filmy fabularne (niestety, zmarł tragicznie w wieku 50 lat), ale to wystarczyło, by zapisał się w historii rodzimej kinematografii. Dziś przyznaje się nagrodę jego imienia. Śmiało można o nim mówić jako o jednym z rewolucjonistów indyjskiego kina. Był postacią kontrowersyjną i nieszablonową – alkoholik i włóczęga, który żył po swojemu, wpisując się w etos zbuntowanego artysty. Wierzył, że kino może służyć czemuś więcej niż tylko czcza rozrywka – zmianie społecznej. Dlatego w swojej twórczości nie unikał tematów kontrowersyjnych i zabierał głos w obronie odrzucanych warstw społecznych.
I kilkadziesiąt lat przed tym, nim się to stało modne, pozyskiwał fundusze na swoje projekty przez crowdfunding – z przyjaciółmi zbierali pieniądze, jeżdżąc od wioski do wioski i anonsując, że tworzą kino o ludziach i dla ludzi. W jakimś sensie twórczość Abrahama mogła być bliższa ubogim, niewykształconym mieszkańcom prowincji niż wielkomiejskiej wykształconej elicie.
Agraharathil Kazhutai, jedyny film, którego Abraham nie zrealizował w ojczystym malajalam, a języku tamilskim, dobrze ilustruje jego reformatorski zapał. A przy tym nie jest kompromisem artystycznym i wyłącznie moralizatorska czytanką.
Zainspirowany Godardowym Na los szczęścia, Baltazarze! obraz to satyra – odważnie wymierzona przeciwko uprzywilejowanej grupie braminów. To głos przeciwko bezmyślnemu trwaniu przy tradycji, przesądom, braku wrażliwości i refleksji. Abraham nie trzyma się przy tym konwencjonalnych sposobów opowiadania. Nie rezygnując z realizmu przedstawienia – bo w dokumentalnym stylu – ucieka do metafory.
Pewnego dnia profesor uniwersytecki znajduje pod domem oślątko. Okazuje się, że stworzenie błąkało się z matką. Grupa znudzonych młodzieniaszków zaczęła dręczyć zwierzęta. Oślica kopnęła jednego z oprawców – a ci w odwecie zakatowali nieszczęsne stworzenie. Profesor przygarnia więc osierocone ośle źrebię. Wkrótce jednak staje się obiektem niewybrednych żartów ze strony studentów i przełożony nakazuje mu pozbyć się zwierzęcia z domu, by nie szargać dobrego imienia uczelni. Profesor zabiera je do rodzinnej wioski, gdzie wielkim autorytetem cieszy się grupa braminów. Powierza osła pod opiekę niemej dziewczynie. Nie spodziewa się, jaki ciąg wydarzeń tym samym uruchomi. Zwierzę zacznie być bowiem wskazywane jako przyczyna wszelkich nieszczęść, którą należy jak najszybciej wyeliminować.
Abraham kpi tutaj z uporczywego trwania przy jedynym słusznym porządku, trzymania się zasad dla samej zasady, bez refleksji nad powodem i konsekwencjami. Ukazuje łatwość, z jaką ludziom przychodzi wskazywać winowajców. Łatwość, z jaką tłum traci kontrolę i daje się ponieść emocjom. Łatwość, z jaką dawnego wroga można nagle wynieść na piedestał.
Bezlitośnie szydzi przy tym z hipokryzji. Jedna z najmocniejszych scen to ta, gdy bramini odkrywają w świątyni zwłoki niemowlęcia. Nie obchodzi ich los dziecka – to, czy urodziło się martwe, czy ktoś je pozbawił życia. Co mogło skłonić rodzica do takiej desperacji. Podnoszą larum, bo sprofanowano świątynię. Chcą odnaleźć winowajcę. Profanacji. Cóż to za niewowlę, kto jest matką – nie ma znaczenia.
Reżyser subtelnie, acz wymownie, pokazuje też podobieństwo między losem osła, a niedotykalnej dziewczyny, która się nim zajmuje.
Film zdobył narodowy laur dla najlepszej fabuły, ale wzbudził niemałe kontrowersje. Zakazano emisji w telewizji, zbojkotowała go prasa, a bramini próbowali zakazać wyświetlania. Na szczęście nie przepadł w mroku zapomnienia a i reżyser został należycie doceniony. Pewne pokrewieństwo z Agraharathil Kazhutai można też znaleźć we współczesnych marackich filmach Valu (wyświetlanym na Warszawskim Festiwalu Filmowym jako Byk) i Deool. Smuci tylko, że mechanizmy, które Abraham piętnuje, nadal są żywe.
Rozumiem, że z tym podobieństwem chodzi ci nie tylko o zwierzątko jako symbol czegoś (w Deoolu chyba tak nie ma?) – w takim razie chyba kojarzy mi się i więcej tytułów :D A Samskarę widziałaś? To chyba najbardziej przełomowa (w sensie miejsca filmu w historii kina) – bo i wcześniejsza – rzecz w temacie. A bojkotem straszą do dziś (parę lat temu podobne problemy miał np telugowy film traktujący mało pochlebnie o braminach:P)- na szczęście zwykle filmom udaje się chyba jednak jakoś ‚wyjść na światło dzienne’ (oczywiście kwestia jakim kosztem, ale i tak pewnie skazane by były tylko na ‚festiwalowy żywot’…)
A tak poza tym zwróciłaś uwagę, że w zasadzie prawie każda kinematografia indyjska ma jakiegoś swojego niepokornego/niezrozumianego twórcę z tragicznym życiorysem (z alkoholem i wczesną śmiercią w tle)? A kiedyś się człowiekowi wydawało, że jeden Guru taki.
Owszem, w „Deoolu” nie ma zwierzątek. Ale są za to „cudowne omeny”, które takimi stają się dość cóż, niespodzianie.